Zielona wsypa
dziennikzarazy/zielona-wsypa Napisał Jerzy Karwelis
16 listopada, wpis nr 1315
Właściwie to towarzyszył nam praktycznie od początku III RP. Ten wzrost gospodarczy. Jakoś tak przyzwyczailiśmy się do niego. A zdaje się, iż to mija i iż będziemy za nim tęsknili. Tak jak za Mickiewiczowskim zdrowiem – jak trzeba było je cenić, dbać o nie dowiadujemy się, kiedy je tracimy. Ciekawe, czy bezpowrotnie. Tam zaraz „ciekawie” – to tragiczne, iż musimy się nad tym zastanawiać! A to przecież kluczowe, żyliśmy z tego wzrostu, rosły nasze ambicje, aspiracje i marzenia. Teraz to paliwo tak ważnych rzeczy się wyczerpuje i chyba najwyższa pora, by zobaczyć czemu tak się dzieje, by – być może – zastanowić się jak temu ewentualnie zaradzić. Jak ze zdrowiem, którego się nie ceniło do czasy jego utraty, tak by zacząć już dbać o nie, gdy się je z trudem odbudowało.
Będziemy więc tu rozważać sprawę wzrostu gospodarczego, jego wahań, dynamiki, przyczyn jego przyspieszenia i spadku, ale w oddzieleniu dwóch rzeczy – koniunktury gospodarczej i organizacji państwa sprzyjającemu rozwojowi gospodarczemu. Nie pora tu i miejsce, by rozwikływać meandry gospodarki światowej, zwłaszcza, iż fenomen polskiego rozwoju opierał się międzynarodowym wahaniom koniunktury na tyle, iż mieliśmy praktycznie wzrost od samego początku III RP. A więc polski rozwój działał jakby obok, pomimo, co pokazuje jednak na pewien fenomen i pora go sobie tu wyjaśnić, by też widzieć wysadzenie jakich filarów tego wzrostu tworzy obecną sytuację osuwania się.
Wilczy kapitalizm
Na początku III RP mieliśmy do czynienia z dwoma zjawiskami, które uruchomiły polski potencjał gospodarczy. Były to ustawa Wilczka i reformy Balcerowicza. Ustawa Wilczka praktycznie odblokowywała wolność gospodarczą jeszcze w upadającym PRL-u, gdyż Jaruzelski z jednej strony odpuściłby wszystko, by wyjść z kryzysu kolejnych reform, z drugiej zaś strony musiał trzymać się swego ulubionego socjalizmu. Zgodził się więc w 1988 roku na reformę Wilczka, która wręcz przysłowiowo i wprost realizowała ideę „co nie jest zabronione jest dozwolone”. Nie zwierała więc słowa „socjalizm”, ale totalnie go zniosła. A ponieważ w socjalizmie wszystko było zabronione nie literalnie, tylko poprzez limitowanie dostępu do działalności gospodarczej, skoro ten jeden limit zniesiono wprowadzając zasadę, iż każdy może prowadzić działalność gospodarczą, to ta wolność wyszła na świat nieregulowanej w szczegółach gospodarki.
Ustawa Wilczka miała z tuzin wymienionych regulowanych działalności, a sprowadzały się one głównie do tych obszarów, które mogły sprowadzić niebezpieczeństwo publiczne, jak handel bronią, truciznami itp. Ta działalność nie była w dodatku zabroniona, tylko wymagała zezwoleń, w przeciwieństwie do innych, niewymienionych form działalności gospodarczej. A więc można było praktycznie wszystko i to będąc kimkolwiek.
Ale nie słodźmy tu tak. Ustawa Wilczka przeszła też dlatego, żeby mogła się uwłaszczyć nomenklatura komunistycznego aparatu. Ta już czuła dziejowe pismo nosem i już niedługo stała się awangardą gospodarczą wilczego kapitalizmu, wyposażoną w trzy ważne przewagi nad ludem: pieniądze przetransferowane z publicznych środków (tu bezpieczeństwa tego procederu pilnował zakonserwowany z czasów PRL przy Okrągłym Stole system sprawiedliwości), dojścia do układów kontroli dostępu do dóbr poszukiwanych oraz orientację w realnym systemie działania państwa, gdyż ten – w układzie klientystycznym – utrzymywał się długo po „przejęciu władzy” przez opozycję. Dość przecież przypomnieć, iż ponad osiem lat obywaliśmy się bez Konstytucji, jechaliśmy na jakichś prowizoriach, dekretach.
Ale lud polski, jeszcze wtedy, po komunie, był w pozytywnej fazie wzrostu motywacji do działania. Powypełniał wszystkie dziurki po socjalizmie, nie zajęte jeszcze przez wilczkowską nomenklaturę. I się zaczęło. Łóżka polowe na co drugim rogu, w każdym domu mała hurtownia, budowały się kariery, w dodatku oparte bardziej o zaradność, niż kapitał, którego wtedy nie było. Kręciło się. Na razie mało w produkcji, dużo w handlu, wszystkim co się dało. Trzeba było gwałtownie rotować towar i kapitał, bo inflacja jeszcze szalała. Polacy zaczęli się bogacić.
System układów domykanych
Ale tak nie mogło trwać za długo. Jak już się nomenklatura poustawiała na swoich obszarach, jak się zaczęła odwijać aparatem skarbowym wobec młodych dorobkiewiczów spoza układu, bo przecież w skarbówce ostali się ci sami i tacy sami jak za komuny walczący z badylarzami domiarami, to wtedy na pełnej petardzie zaczęło się dopisywanie do Wilczkowej ustawy kolejnych obszarów z reglamentowanym dostępem. Naliczono ponoć kilkaset poprawek do tej ustawy, które tylko zwiększały z jednej strony kontrolę nad dostępem do rynku, z drugiej – utrwalały „zdobycze” nomenklatury, która zazdrośnie strzegła zdobytego już dostępu do rynku, produkcji i konsumentów.
Taki układ postkomunistycznej nomenklatury rozprowadzony w systemie regulacji dostępu do gospodarki był przez nią uchylany tylko od wielkiego dzwonu i dla dużych klientów. Były nimi zagraniczne korporacje, które były zainteresowane ekspansją w swoim obszarze na nasze tereny. Jak już się postkomuniści rozstawili, napracowali, to zauważyli, iż znacznie lepiej się żyje z renty dostępu do rynku. I przeszli na rentierstwo, zamiast zmagać się z rynkowym ryzykiem. I Zachód gwałtownie się nauczył, iż wystarczy tylko gdzieś systemowo posmarować i można mieć całe połacie rynku polskiego za – z ich punktu widzenia – czapkę gruszek. I to na zawsze.
I w ten sposób staliśmy się dzikimi polami konsumenckimi, po których hulały obce armie gospodarcze. Hulały po polu i piły kakao, ale kakao własnej marży. Wykupowano za bezcen polskie zakłady pracy, z których wiele i tak nie miało sensu na wolnym rynku, ale też i takie, które do dziś byłyby perełkami polskiej gospodarki. Jednak bida polska, a adekwatnie przekupni politycy, wyprzedawali wszystko jak leci, zaś zagraniczni kupcy likwidowali prymusów w danym obszarze, by wejść w tę niszę choćby nie z produkcją, ale z swymi towarami, dodajmy o wiele niższej jakości niż u siebie w kraju ekspansji. Nie było żadnej protekcji wobec rynku, bo w polityce królowali albo naiwni, albo cwani. Tyle konsumenci.
Ale był też rynek pracy. Polacy okazali się być nieźle wykwalifikowani, pracowici, gwałtownie się uczyli nowych zawodów, w dodatku była to siła robocza tania i blisko Zachodu położona. Staliśmy się więc montownią Europy. Takimi „małymi Chinami”, tylko bez ambicji wykorzystania tego jako szansy na nie tylko dorobienie, co na rozwój rodzimej produkcji. Oczywiście byliśmy też eksporterami i to niezłymi, ale raczej towarów niezbyt przetworzonych i zaawansowanych technologicznie. Co najwyżej jakichś komponentów, tak jak w przypadku przemysłu samochodowego. Dla Zachodu byliśmy więc atrakcyjni, zaś pracownicy zaczęli zarabiać coraz więcej, zaczęły się pojawiać zarodki klasy średniej, zarabiającej na usługach dla bogacących się pracowników, a także na obsłudze podwykonawstwa dla tego systemu.
Balcerowicz musiał przyjść
Druga sprawa to reforma Balcerowicza. Ta miała pozytywne znaczenie jedynie, moim zdaniem, w kwestii polityki monetarnej. W Polsce nie tylko nie było kapitału, ale pieniądz dewaluował się z prędkością światła. Trzeba więc było wzmocnić złotówkę poprzez uczynienie jej wymienną w stosunku do dolara. Zarobili na tym co prawda głównie grandziarze z amerykańskiego Wschodniego Wybrzeża, ale na dłuższą metę, oczywiście po różnych skandalach z oprocentowaniem pożyczek i kredytów, polski przedsiębiorca i klient otrzymali zdrowy krwioobieg, jakim jest pewność wymiany handlowej w rodzimej walucie. Pozostałe czynniki reform Balcerowicza należałoby ocenić jako szkodliwy permisywizm wobec obcej gospodarczej ekspansji na polski rynek, który do dziś trwa zagnieżdżony w całych branżach i systemach wymiany. To tu znajdują się korzenie tych chwastów, jakim jest obecna struktura właścicielska całych branż. Kiedyś polskich, dziś – w obcych rękach.
Kiedy przeprowadzałem analizę takich cementowni w Polsce, to zauważyłem ze zgrozą, iż nie są to cementownie polskie, ale cementownie w Polsce. Większość to cementownie niemieckie albo francuskie. Tak, oni tu do nas przyjeżdżają robić cement, którego przecież nie wozi się przez całą Europę. Czyli robią go dla nas, za nasze pieniądze. Coś tak jak w przed-orbanowych Węgrzech, kiedy Węgrzy musieli płacić Francuzom za to, iż piją wodę z Dunaju. A pamiętacie państwo jak poseł Jankowski tańczył na trybunie sejmowej? Chłopa nafaszerowali jakimiś specjałami, tak, by się skompromitował jako człowiek poważny. A było to w czasie jego walki o utrzymanie cukrowni w polskich rękach. I się zbłaźnił, a adekwatnie to jego zbłaźniono. Proszę więc teraz zobaczyć czyje są polskie cukrownie? Jest już tylko jedna polska, reszta – niemiecka. Miał rację? Miał? I co? Wyśmiano go, iż tak podskakiwał… I tak jest ze wszystkim, do dziś, zaś początki tego zjawiska można zauważyć właśnie w czasach balcerowiczowskich.
Trendy się umacniają
Następne okresy to zbieżny ciąg dwóch tendencji: wzrostu regulacji gospodarki, który znacznie wzmocniło wejście do Unii, oraz trend drugi – nielimitowana ekspansja gospodarcza Zachodu w celach ogarnięcia rynku konsumpcyjnego i rynku pracy dla własnych interesów wytwórczych. Państwo polskie nie miało żadnej polityki gospodarczej, a jeżeli już na taką się wydobyło, to lepiej, by jej nie robiło. Próby uchylenia nieba polskim przedsiębiorcom miały żałosne rezultaty. A tak naprawdę nie trzeba było nieudolne pomagać, bo to tylko przynosiło większe zgryzoty. Lepiej zamiast tak pomagać trzeba było przestać przeszkadzać. A ileż to ekip politycznych zabierało się za zniesienie barier przedsiębiorczości? Jakieś Palikoty stawały na stercie ustaw do uchylenia, i co? I nic. Co ekipa, to było tylko podlizywanie się przedsiębiorcom w okresach wyborczych, a po wyborach kontakt był utrzymywany już tylko przez urząd skarbowy. Przedsiębiorcom żyło się w Polsce coraz ciężej, choć państwo i w sensie zatrudnienia, i PKB, stało na tym gruncie, trzęsąc nim mocno, przekonane o bezkarności łupienia rozproszonego towarzystwa.
Coraz więcej polskiej gospodarki stawało się niepolskie. Widać było jak inne państwa przejmują najbardziej marżowe kąski, takie jak handel. choćby polskie rolnictwo zostało oddane w ręce obcym pośrednikom, które stworzyły tak żarłoczne i bezkarne kartele, powodując iż ta dziedzina, do tej pory wiodąca choćby w Europie, stała się już kompletnie niedochodowa, zaś dla konsumenta… droga.
A trzeba pamiętać, iż ekspansja gospodarcza w krajach poważnych, to nie tylko obszar dawania zarobić swoim. To także sposób na osłabianie ewentualnej konkurencji, jakimi stają się kraje, zwłaszcza aspirujące, wchodzące na rynki, przepychające się. Mając więc w ręku losy całych branż można w takiej Polsce nie tylko zarabiać na taniej pracy, ale poprzez monopolizację obrotu w całych obszarach osłabiać gospodarczo rosnącego konkurenta, głównie w eksporcie. A takim krajem była Polska, podnosząca bez żadnych przerw, choćby w światowym kryzysie, swoje PKB. A więc ten fenomen został zauważony i pokarany przy co najmniej beztrosce polskich władz. Piszę „co najmniej”, bo coraz bardziej realny staje się scenariusz, iż taki systemowy permisywizm na ekspansję, nie może być dziełem niemerkantylnego przypadku.
Unia w służbie interesów
Ciekawym przykładem systemowego osłabiania konkurencji stała się polityka Unii Europejskiej, a w szczególności antyrozwojowy Zielony Ład. Już i wcześniejsze narzędzia wolności – tu wolności przepływu ludzi i pracy – zostały traktowane wybiórczo, na tyle, by rodząca się w Polsce konkurencja nie zagrażała interesom „starego Zachodu”. Wolność przepływu wolnością przepływu, ale jak polscy kierowcy zaczęli zagrażać interesom francuskim czy niemieckim, to się zaraz na nich znalazło bata innego traktowania niż w przypadku idei równości wszystkich członków, graczy rynkowych. A z Zielonym Ładem to już jest jazda bez trzymanki. Turów przeszkadza z węglem brunatnym, ale już nie dziesięć kilometrów dalej, gdzie podobne instalacje, u Czechów czy u Niemców to są już ostoje czystości klimatycznej.
Niemcy, które smrodzą jak najęte, wycinają lasy pod stawianie wiatraków, potem niszczą farmy wiatrowe, by dobrać się do węgla brunatnego pod nim wystawiają wciąż narracyjne rachunki smrodzącej Polsce, która tylko przypadkiem jest najeżona licznikami emisji jak żaden inny kraj, w dodatku postawionymi w miejscach głównie smrodzących.
I mamy – najdroższy prąd w Europie po cenach nominalnych, potęgowanych jeszcze kilkukrotnie niższą u na siłą nabywczą. I polskich fenomen wzrostu zarył mordą w piachu unijnych regulacji fantasmagorii klimatycznych, które akurat sprawdzane są, a adekwatnie testowane, na pełnej petardzie.
I w ten sposób, narracją unijną, ukwieconą troską o ekosystem, pszczółki, wiewiórki, ostatnie pokolenia i inne histeryczne grupy wsparcia podcina się korzenie polskiego wzrostu. A polska klasa polityczna patrzy się na to, wystawia plecy do poklepania i kieszenie po unijne diety. Byle dotrwać do końca sutej kadencji. Po drugiej stronie mamy wytrawnych graczy, a przede wszystkim Niemcy – nie państwo, które ma przemysł, ale przemysł, który ma państwo. U nas to jakiś kosmos. Tam przedsiębiorcy są dominującą siłą polityczną, bo ich wkład w PKB jest dyskontowany przez nich politycznie. U nas – bida, panie, przedsiębiorcy są ganiani z podatkowego kąta w kąt przez kolejne gangi polityczne, traktowani jako pomiotło braku zorganizowania się, ofiary napuszczania jednych na drugich, które i tak zagłosują wedle szwów podziałów plemiennych, choćby kosztem własnych interesów.
I tak jechaliśmy. Byliśmy montownią Europy, zabiegaliśmy o to. Nie stymulowaliśmy własnej bazy produkcyjnej, przeciwnie, fundowaliśmy jej coś w rodzaju systemu „układów zamkniętych”, tak dobrze opisanych w rzeczonym filmie. Powoli dorabialiśmy się, ale per capita wolniej niż nasi koledzy z byłego obozu socjalistycznego. Tworzyły się kominy nierówności, co dowodzi chorej struktury redystrybucji dochodu narodowego. Dla królujących u nas gospodarczo i politycznie Niemców byliśmy ucieleśnieniem ich idei z początków pierwszej wojny światowej uczynienia z Europy Środkowej i Wschodniej rezerwuaru taniej siły roboczej w oparciu o państwa satelickie o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających w stosunku do gospodarki niemieckiej. I udało się – tym razem bez wojny (dodajmy – kinetycznej) Niemcom dokonać takiego podziału.
Ale – przypomnę – zarówno to, jak i niedobita polska gospodarność dały nam możliwości niespotykanego w naszych dziejach rozwoju. Głównie z powodu startu z bardzo niskiej bazy kraju przeoranego przez ustrój „jakiego świat nie widział” i przez geopolitykę, która jeżeli Polska jest słaba – jest naszym przekleństwem. Odwrotnie do tego, kiedy jest naszym błogosławieństwem, gdy jesteśmy mocni. A więc wielu dba o to byśmy mocni nie byli.
Układem tym ostatecznie wstrząsnął kowid. To był śmiertelny cios dla polskiej przedsiębiorczości. Dziwnym trafem ocalały tylko wielkie korporacje. Biedronki nie zakażały, Lidle były poza transmisją wirusa. Mali padali jak muchy i wielu się już nie podniosło. Tak w ogóle po co się było męczyć – z opresyjnym państwem, nierówną walką z korporacjami? Pojawiły się inne wyjścia – zaczęła przyjaźnie machać alternatywa dla prywatnej działalności. Jak nie możesz pokonać wroga – to przyłącz się do niego. I te zaradne łaziki, ta sól ziemi wolności zarabiania zaczęła przechodzić na stronę wroga – na państwowe i do korpo. Na państwowe, czyli do urzędników, wprost do swego gnębiciela, głównego powodu swych kłopotów jako przedsiębiorców, utrzymanego przecież z podatków topniejącej klasy. Z korpo to samo – przecież to duże korporacje wykańczają polski biznes i przejście do nich to też posępna zdrada swych prób samodzielności.
Czemu tak?
Czemu teraz biznes się zwija z Polski i w Polsce? Czemu nie będziemy już długo zieloną wyspą wzrostu w morzu (par excellence) czerwonych spadków? Nie, to nie są winne Tuski, czy – wymiennie – Kaczory. To winna jest cała klas polityczna, ale i suweren, który zadawala się takim towarem. Polska nie ma racji stanu, nie ma żadnej polityki gospodarczej, choćby tak prostej, jak „nie przeszkadzać”. Inne kraje prowadzą latami koherentną politykę wspierania swej gospodarki – wewnętrznie i zewnętrznie, bo to ona buduje ich siłę. U nas, w kraju gdzie polityka oparta jest na plemiennych, sztucznych emocjach nie ceni się pragmatycznych celów, choćby gdyby takie były – nie będą one choćby rozliczone, choćby nagrodzone za ich realizację, bo lud wyborczy tego nie zauważa. Nie kuma związków przyczynowo-skutkowych decyzji swych najętych do rządzenia władców. Gospodarka się wali bo PiS kradł, albo bo Tuski sprzedały nas Niemcom.
Ale to nie jest tak. Politycy mają Polskę gdzieś, byleby dojechać do końca dobrze wykorzystanej kadencji. Za przykład może posłużyć ciągły proceder podwyższania płacy minimalnej. Popatrzmy: rząd podwyższa płace minimalną, lud się cieszy, myśli, iż to państwo daje. Co bardziej rozgarnięci, a adekwatnie zmanipulowani, uważają, iż rząd pilnuje interesów pracowników przez zdzierstwem pracodawców. Ale tu rząd jest chojny z… kieszeni pracodawców. A dla nich koszt pracy to ważna, czasami, zabójczo ważna, część ich gospodarowania. Czasami nie do przeskoczenia. I mamy – sprawiedliwie, ale co z tego, jak zwalniają, zaś zagraniczni się też zwijają, gdyż ich główny powód inwestycji – tańsza praca, niknie w oddali. I żeby chociaż ta podwyżka trafiała do kieszeni pracownika. A co mu z podwyżki płacy minimalnej, jak ta podwyżka właśnie zamknęła mu zakład? Ma więcej? Nie – ma zero.
Z płacą minimalną jest jak z cenami regulowanymi za komuny. Przypomnę – w gospodarce wiecznych niedoborów zawsze było mało towaru, a więc monopole rodziły się na każdym kamieniu i kwestia ceny nie mogła być wypadkową rynkowej konkurencji, w związku z tym rodziły się inklinacje spekulacyjne. I „zaradzono” temu wprowadzając ceny regulowane, to znaczy takie, powyżej których nie można było sprzedawać. Natychmiastowym efektem było… zniknięcie ostatnich już towarów i narodziny czarnego rynku, gdzie ceny były wyższe ale towar był, w dodatku poddany już jakiejś szczątkowej kontroli popytu i podaży. Tak samo będzie i z płacą minimalną. Zaraz zabraknie pracy, zaś resztki prawdziwego rynku pracy przejdą do szarej strefy. Lewacy się będą cieszyć – jak zwykle, bo będą mogli, jak to w socjalizmie, walczyć z przeciwnościami, które sami spowodowali. Lud pracujący, czyli ten co jednak pracę będzie miał, też się pocieszy, bo nic tak nie zadowala jak pognębienie swego pracodawcy. Siepacza, dorobkiewicza i krwiopijcy. Ale będzie to euforia krótka, gdyż zaraz trzeba będzie szukać roboty, albo iść na zasiłek. W takiej Warszawie, to tego nie widać, bo roboty (za coraz mniej a propos) pełno, ale znalezienie pracy po jej utracie na tzw. prowincji to już jest poważna życiowa trauma. I co, było się z czego cieszyć?
No, zadowoleni będą też i politycy. Napuści się pracowników na pracodawców. Znowu się wezmą za łby, stymulowani przez władzę do konfliktu po to, by razem nie wzięli za łeb klasy politycznej. Należy pamiętać, iż podwyżka płacy minimalnej to podwyżka wielu składowych działalności gospodarczej, bo od niej, jako wskaźnika, nalicza się różne daniny. W dodatku na podwyżce płacy minimalnej zarabia najszybciej nie pracownik, ale samo państwo. W zwiększonej bazie podatkowej pracownika, jego składkach i innych odpisach. A więc baza polityczna buduje swoje populistyczne podstawy, zaś realna gospodarka jest w zaniku. Czyli tańczymy na wulkanie.
Maligna zielonej wsypy
Przeputaliśmy szansę na skokowy rozwój, jaką dała nam geopolityczna pauza trzydziestu lat w miarę spokojnego rozwoju. Przejedliśmy ten wzrost, nie stworzyliśmy trwałych podstaw do kontynuacji tego wzrostu. A potęga gospodarcza jest czynnikiem międzynarodowej pozycji, siły państwa. My przejedliśmy wzrost, nie inwestując w duże projekty i systemowe rozwiązania. Dochód narodowy został przez polityków użyty do przekupywania kolejnych grup wyborców, nie za ich własne pieniądze, tylko z transferu z jednych grup do drugich. Od tych zasobniejszych, acz mniej licznych i mniej zorganizowanych do tych mniej zasobnych, za to krzykliwie mnogich. Na to poszła nasza „wartość dodana”. Na korumpowanie polityczne socjalnymi transferami do grup interesów, które w sumie nie budowały siły państwa, dawały jednak coś pożądanego – władzę. Ale okazało się, iż władza ta wcale nie została użyta do budowy siły państwa, tylko do umoszczenia się w dobrobycie klasy pośredników między wolą suwerena a sprawczością, jakimi są politycy.
A szkoda tej zielonej wyspy. W końcu, po Chinach, byliśmy drugim fenomenem światowego niepowstrzymanego wzrostu, choćby je prześcignęliśmy.
Z Chinami to dobre porównanie, gdyż tamtejszy wzrost to cierpliwe trzymanie się obranej drogi rozwoju. My rozwijaliśmy się… pomimo. Pomimo kłodom rzucanym systemowo przez rodzimą politykę i zazdrosnych sąsiadów. A mimo to dawaliśmy radę, co pokazuje jak moglibyśmy się rozwijać gdybyśmy byli wspomagani, a nawet, gdyby nam tylko nie przeszkadzano. Czy będziemy kiedyś znowu „na zielono”? Mocno w to wątpię, bo pamiętam jak rodziła się polska przedsiębiorczość – każdy młody chciał zostać przedsiębiorcą. Dziś to pojedyncze procenty. Dostaliśmy taką tresurę zniechęcenia, iż wielu marzy o korpo albo o spokojnym urzędniczeniu. Większość zaś o influenckim tiktokowaniu, życiu z promowania konsumpcyjnych trendów w upadłej gospodarczo kolonii.
Napisał Jerzy Karwelis