Gdy obserwuje się szeroko pojęty dyskurs naukowy – czy to klimatyczny, „płciowy”, pandemiczny, czy politologiczny, można odnieść wrażenie, iż z jednej strony przypomina on w narracji język postmodernistyczny – wszystko zależy, wszystko jest tak absolutnie złożone i zmienne, iż aż niepoznawalne. Tylko współcześni kapłani nauki są w stanie z tych dzisiejszych rozrzuconych paciorków, wnętrzności żaby, zaschniętych skrzydeł nietoperza, rozczytać adekwatną wróżbę. Tak się składa, iż stoją one zwykle w sprzeczności z tak zwanym chłopskim rozumem i myśleniem intuicyjnym. Z drugiej zaś strony wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – wiodących i dominujących dyskursów potwierdzających słuszność globalnie wdrażanych i popieranych agend.
Weźmy kilka niedawnych tytułów: „Psy wybierają samochody elektryczne zamiast diesli. Badania to potwierdzają” – czytamy w serwisie moto.pl. interesująca sprawa – po niedawnej medialnej burzy, w wyniku której wysmarowano w smole i pierzu językoznawcę, profesora Jerzego Bralczyka przekonującego, iż z perspektywy polskiej lingwistyki pies zdycha, nie umiera, mamy nowe jakości. Skoro (o czym przekonują nowe ekspertki – między innymi dziennikarki postępowej prasy) wiemy już, iż pies umiera, to wiemy też, iż wybiera dobrze – ekologiczne elektryki, zamiast szkodliwych diesli.
Z kolei Science Alert przekonuje, iż badania naukowe dowodzą, iż wysokie sufity w budynkach wpływają na gorsze wyniki egzaminacyjne studentów. Nie ma to jak dobra wymówka dla obniżającego się poziomu edukacji w dobie „nic nie musisz”, „ucz się robienia kanapek, a nie wkuwania nazw rzecz i miast”. Pandemiczne szlagiery? „Covidowy penis” i „Zachorował po COVID-19 na »zespół niespokojnego odbytu«. To pierwszy taki przypadek na świecie”, czyli niecodzienne straszaki z podbudową naukową w słusznej sprawie – zachęcenia do wakcyn w czasie pandemii. Pomijam już miesiące karmienia nas teoriami o nietoperzach i łuskowcach na mokrych targowiskach.
Im dalej sprawy „naukowe” dryfują w kierunku zagadnień społecznych, tym mocniej widać jednostronny trend: „Rada Upowszechniania Nauki PAN z niepokojem przyjmuje pojawiające się w przestrzeni publicznej próby wykorzystywania komunikacji naukowej do utrwalania stereotypów krzywdzących osoby transpłciowe oraz rozpowszechniania poglądów dotyczących tożsamości płciowej, które nie mają wsparcia w aktualnej wiedzy naukowej lub które nie są przedmiotem konsensusu naukowego” – czytamy w jednym z komunikatów tej rady. To bardzo ciekawe, iż to szacowne gremium nie odnosi się do aktualnej wiedzy biologicznej, mówiącej o dwóch płciach, tylko posługuje się modnym językiem pełnym inkluzywnych, enigmatycznych haseł.
Obecnie mamy takie czasy, iż ekspertoza rzeczą świętą. Jak coś wychodzi z badań, to nie podlega dyskusji. Gorzej, gdy ma to miejsce np. w sprawie kawy – natrafiłem na przestrzeni lat na szereg przeciwstawnych sobie badań ze skrajnymi konkluzjami – od tej, iż już po czwartej kawie zwiększa się ryzyko zawału, do tej, iż siedem kaw dziennie korzystnie wpływa na zdrowie. Co nam to mówi? Że zależy, co się konkretnie bada, co dokładnie jest przedmiotem badania, gdzie się ucho przystawia, kto zamawia, jakie wycinki rzeczywistości się bada, a które pomija. Już samo stawianie jednych pytań, a pomijanie innych może zawierać pewną intencję psychologiczną. jeżeli ktoś np. zajmuje się skalą zbrodni na danym terenie, czy podświadomie będzie szukać dużej skali, czy raczej skoncentruje się na wycinkach tej skali zaprzeczających? W każdym działaniu człowieka znajdują się pewne intencje, one mogą być ukryte lub nieuświadomione, ale są. To nie jest przypadek, iż ktoś zajmuje się tym, a nie innym, iż szuka tego, nie owego i iż zadaje te, a nie inne pytania. I stawia takie, nie inne osądy. Problemem dzisiejszego stosunku do nauki i badań jest to, że, czasem uważa się pojedyncze wyniki za oświecone prawdy. Tymczasem ekspertyzy wymagają jakiejś obróbki, interpretacji, syntezy, trzeba nadać im formę i ująć w spójną całość. Bez tego badania stają się bezładnie wirującymi płatkami śniegu na zimowej zawiei rzeczywistości.
Tyle iż „spójność” naukowa jest dziś wymuszona potrzebą dziejową i agendą tematyczną, gdy spojrzymy na zagadnienia klimatyczne, farmaceutyczne, „płynno-płciowe”, stosunek do walki z koronawirusem przed kilku laty, widzimy, iż ekspertyzy i naukowe stanowiska są zwykle cudownie zgodne i popierają wiodące trendy – te akurat są mocno progresywne i zachęcają do radykalnych zmian, dostosowania się do woli wielkich koncernów oraz pracy u podstaw w tematach kulturowych, społecznych i ekonomicznych. Tam, gdzie jest to nieco trudniejsze (jak nauki politologiczne), stosuje się tajemnicze siatki pojęciowe kojarzące się z myśleniem postmodernistycznym – „wszystko jest płynne, zależne od biegu wydarzeń”, „konieczne jest prowadzenie wielowektorowej polityki”, „międzynarodowej współpracy uwzględniającej szereg skomplikowanych czynników”, i tak dalej. Wszystko po to, by uargumentować, iż szeroko pojęta prawica (w zasadzie „skrajna prawica”, gdyż każda klasyczna prawica jest dziś dla mainstreamu skrajna) do władzy się nie nadaje i ma zapędy faszystowskie. Jeszcze ciekawiej, gdy nauka stoi w sprzeczności wobec dominujących trendów – wówczas bywa choćby wyciszana. Stało się tak w czasie Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, gdzie dwie osoby bokserskie pokonały kobiety i zdobyły złote medale. MKOL nie był w stanie zweryfikować, kto jest, a kto nie jest kobietą. Wystarczyły dane z paszportu. Dyskusja o chromosomach i kariotypie stała się na kanwie poprawności politycznej znacznie utrudniona. Przekonał się o tym jeden najsłynniejszych biologów ewolucyjnych, Richard Dawkins, któremu Facebook skasował konto za twierdzenie, iż „XY nie powinien rywalizować z XX” (mężczyzna z kobietą).
Reasumując: nauka w zastraszającym tempie staje się polityczna, traci rys bezstronności, coraz mocniej widać powiązania pomiędzy nią a wielkimi koncernami i możnymi tego świata (jedne badania i granty się zleca, inne nie, pewne zagadnienia się pompuje, inne dusi i tłamsi). Sami naukowcy zaś coraz częściej opowiadają się po stronie określonych stronnictw politycznych i włączają się w walkę z ich przeciwnikami (jaskrawym tego przykładem była reakcja niektórych amerykańskich, liberalnych profesorów, w tym Johna Jamesa z Uniwersytetu Bellarmine na nieudany zamach na Donalda Trumpa). Nie służy to ani ludziom, ani prestiżowi uczelni, ani wreszcie rozwojowi samej nauki. Przez tego typu działania i śmieszne wykwity pod tezę ludzie tracą wiarę w naukę i jej sens – bezstronne, pełne dociekań i podważań wiodących tez poszukiwania prawdy. Nauka stała się w XXI wieku zakładniczką kulturowego konfliktu, w który wikła się coraz bardziej. Zamiast poważnej nauki coraz częściej serwuje się nam jej śmieszno-straszną parodię – naukozę i ekspertozę, wypraną z namysłu, za to przemawiającą z pozycji moralnej i empatycznej wyższości. Pytanie, jak wyjść z tego impasu. Może są na to jakieś badania?