Podczas debaty przedwyborczej nie można się było prosić o większy kontrast. Gdy przedstawiciel Nowego Frontu Ludowego (NFL) Manuel Bompard z Nieuległej Francji (LFI) mówił o konieczności opodatkowania najbogatszych, Jordan Bardella ze Zjednoczenia Narodowego obiecywał obniżyć podatki dzięki pozbawieniu wsparcia socjalnego ludności migranckiej, czyli nierzadko najbiedniejszych.
Przedstawiciel NFL przyjął strategię, którą dało się zaobserwować już w 2022 w debacie Jean-Luc Mélenchona z Érickiem Zemmourem przed wyborami prezydenckimi: przedstawiał migrantów jako współtwórców kultury i gospodarki kraju i tym samym podważał pozycję etnicznych Francuzów jako „panów na swoim”, którzy przyjmują łaskawie gości z zagranicy. Zwracając się do lidera skrajnej prawicy Bompard przekonywał, iż „obecnie co dziesiąty pracownik w tym kraju jest imigrantem i nierzadko wykonuje prace najważniejsze dla życia narodu”, więc „zamiast im regularnie uwłaczać, powinien być im pan wdzięczny”.
Stanowisko Bomparda i jego koalicjantów może być wzorem dla nas w Polsce, w momencie gdy mierzmy się z falą rasizmu.
Nawet jeżeli niektórzy opierają się narodowo-patriotycznym szantażom i wciąż stają w obronie praw migrantów na granicy z Białorusią, daje się wyczuć powszechne przekonanie, iż jednak lepiej, żeby ich tu nie było. Z przykrością obserwuję, jak motywy z szowinistycznej narracji głównego nurtu pojawiają się choćby w wypowiedziach najbardziej lewicowych posłów. Dla przykładu niedawno w RMF FM Maciej Konieczny utrzymywał, iż bez wątpienia Polska jest ofiarą ataków „hybrydowych”, których narzędziem są „agresywne grupy mężczyzn” na granicy. kilka zmieniają słowa Koniecznego, iż znajdują się tam również „kobiety i dzieci” potrzebujące pomocy. Wydźwięk jest jasny: obcych kulturowo mężczyzn tu nie potrzebujemy.
Francja nieuległa przed rasizmem
Nieuległa Francja jest bez wątpienia kontrowersyjnym ugrupowaniem, a jej problemy z wewnętrzną demokracją i ambiwalentny stosunek do Ukrainy zasługują na ostrą krytykę. Jednak w kwestii migracji partia zachowuje w tej chwili wzorcowe stanowisko. Biorąc pod uwagę fakt, iż napływ ludności jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych kwestii w całej Europie, a niechęć do mniejszości etnicznych głównym powodem poparcia dla skrajnej prawicy, konsekwentna obrona wielokulturowości przez „nieuległych” zasługuje na pochwałę.
Ich proimigrancka narracja nie opiera się na idei praw człowieka, ale na pojęciu dobra wspólnego. W publikacji Francja czerpie korzyści z migracji autorstwa dwóch parlamentarzystów tego ugrupowania – Aurélie Trouvé i Hadriena Cloueta – czytamy, iż kłamstwo prawicy, powielane od Chiraca po Le Pen, polega na przedstawianiu migrantów jako obciążenia dla kraju. Żeby zwalczać prawicową propagandę nie należy więc odwoływać się przede wszystkim do charytatywności i humanitaryzmu, tak jakby pomoc imigrantom była łaską z naszej strony.
Przypływ ludności do kraju, zdaniem autorów, jest przede wszystkim wartością kulturową i gospodarczą. Kulturową, bo dzięki różnorodności rozwija się twórczość i sztuka. Gospodarczą, choćby dlatego, iż wśród ludności napływowej jest więcej osób w wieku produkcyjnym, które zasilają system emerytalny, niż wśród ludności rdzennej. Dodatkowo imigranci wykonują najważniejsze społecznie prace, choć ich wychowanie i wykształcenie nie kosztowało kraju, w którym przebywają, ani centa. Na koniec, co również wypunktował w debacie Bompard, zasilają gospodarkę kraju swoją konsumpcją.
Największym zagrożeniem dla środowisk lewicowych jest porzucenie swoich uniwersalistycznych ideałów pod wpływem środowisk prawicowo-socjalnych, takich jak Bündnis Sara Wagenknecht, czy w Polsce „Nowy Obywatel”. Argumenty tych stronnictw są na pozór zdroworozsądkowe: za wzrastającą niechęcią do migracji stoi rzekomo interes ekonomiczny klas ludowych, które konkurują o miejsca pracy z „tanią siłą roboczą”. Wbrew temu argumentowi Trouvé i Clouet odwołują się między innymi do badań ekonomisty i laureata nagrody Nobla Davida Carda. Badacz ten, porównując rynek pracy w Miami podczas fali migracji z innymi regionami USA, wykazał, iż napływ ludności nie tylko nie pogarsza warunków płacowych, ale może choćby je poprawić.
Znane są komunały socjalnej prawicy o tym, iż poparcie dla migracji jest jednym z symptomów oddzielenia „kosmopolitycznych” intelektualistów od ludowych mas. Jednak jeżeli spojrzymy na bazę społeczną francuskiej lewicy, widzimy, iż w tej narracji nic się nie zgadza. Dane, które podał Thomas Piketty po wyborach do PE, mówią jasno – proimigrancka lewica wygrała z prawicą wśród najgorzej usytuowanych Francuzów (zarabiających poniżej 1250 euro), którzy według socjalnej prawicy powinni być najbardziej narażeni na konkurencję z „tanią siłą roboczą”.
Mamy w tej chwili wybór, czy iść tropem duńskich socjaldemokratów i Sary Wagenknecht, kapitulując ideowo przed wzbierającą falą szowinizmu w Europie, czy – podobnie jak socjaliści we Francji – bronić wizji wspólnoty „partycypacyjnej”, do której należy się dzięki swojemu wkładowi gospodarczemu i kulturowemu. W jej ramach Polakiem może być zarówno mazowszanin, Afgańczyk, jak i Ukrainiec.