Gra o Tajwan

2 lat temu

„Nie ma czego się obawiać” – usłyszała moja znajoma, mieszkająca od dekady na Tajwanie, gdy przekazywała Tajwańczykom, iż w Polsce, dokąd wróciła na wakacje, odradzają jej powrót na wyspę. „Naprawdę nie ma się czego bać. Liczba zarażony na COVID-19 ciągle spada”.

Ta anegdota dobrze ilustruje zupełnie odmienne podejście do tzw. „czwartego kryzysu tajwańskiego”, napięć spowodowanych wizytą spikerki Izby Reprezentantów Kongresu USA Nancy Pelosi na Tajwanie 2 sierpnia 2022 roku. Chiny za wszelką cenę próbowały nie dopuścić do odwiedzin wyspy przez trzecią osobę w państwie amerykańskim, a gdy ta stała się faktem, w odwecie przeprowadziły wokół wyspy manewry wojskowe z użyciem ostrej broni, powodując tymczasową blokadę Tajwanu w kluczowym dla globalnego ekonomicznego krwiobiegu regionie Azji-Pacyfik. Media na całym świecie rozgrzały się do czerwoności, ponownie opisując Tajwan, w duchu „najniebezpieczniejszego miejsca na świecie”. W podobnym stylu przedstawiały to polskie media, niemal czekając na wybuch III wojny światowej. A Tajwańczycy zachowali stoicki spokój, wręcz nonszalancję.

Zamiast wojny… impreza

W stołecznym Tajpej życie toczyło jak zwykle. Ludzie szli do pracy jakby nigdy nic, restauracje i sklepy notowały zwykłe obroty, a wieczorami parki zapełniały się odpoczywającymi ludźmi. Życie toczyło się codziennym trybem, nikt nie wykupywał ryżu ani nie bukował biletów lotniczych, by wydostać się z wyspy. Nie było żadnej paniki, ludzie w ogóle się nie przejmowali. Zwyczajnie funkcjonował również transport, w tym połączenia lotnicze i promowe z pomniejszymi wyspami, kontrolowanymi przez rząd tajwański, nieraz leżącymi tuż przy Chinach. Na tychże wyspach trwał zupełny, błogi wręcz spokój, co najlepiej ilustrowały bardzo popularne zdjęcia i filmiki z imprezy z bąbelkami kończącej festiwal na Dongyin, wysepce w archipelagu Matsu, nieopodal wybrzeży chińskich. Symbolem tajwańskiego podejścia stała się turystyka manewrowa: jedna ze stref chińskich manewrów znajdowała się kilkanaście kilometrów od wybrzeży Tajwanu, a ludzie wyszli tam bez lęku z domów, by oglądać chińskie statki i porobić im zdjęcia. Polityka sobie, życie sobie: gdyby ktoś przybył na Tajwan, nie słuchając wiadomości i nie śledząc mediów, mógłby w ogóle się nie zorientować, iż cokolwiek się dzieje.

Tajwańczycy korzystający z kąpieli z bąbelkami podczas chińskich „gier wojennych”, foto: taiwannews.com.tw

Przyleciawszy na Tajwan w dzień wylotu Pelosi, zaraz przed rozpoczęciem chińskich manewrów, miałem poczucie wejścia do oka cyklonu. Gdy już wyszedłem z obowiązkowej dla wszystkich, trzydniowej kwarantanny i przeszedłem się po Ximending, tętniącym życiem głównym deptaku Tajpej, gwałtownie zrozumiałem „prawdę ekranu” (bańki medialno-polityczno-internetowej) i prawdę codziennego życia. Po miesięcznym pobycie na wyspie zagrożenie chińską inwazją wydaje mi się na obecną chwilę niemalże abstrakcją. Im dalej od Tajwanu, tym strach przed wojną większy. A jednocześnie, podobnie jak wielu tajwańskich znajomych, mam trudności w dotarciu z tym przekazem do ludzi spoza wyspy. Mój popularny tweet przedstawiający Tajpejczyków nic sobie nierobiących z chińskich manewrów, do teraz ciągle spotyka się z komentarzami przyrównującymi tę nonszalancję do postawy Kijowian w przededniu 24 lutego 2022 albo do lata 1939 roku w Polsce. To w pewnym sensie naturalne, zawsze przyrównuje się wydarzenia do sytuacji społeczno-kulturowej, jaką się zna. ale to, co działa w jednej części świata, niekoniecznie musi powtarzać się w innej. Chiny to nie Rosja: gdyby nią były, Tajwan miałby powody do obaw. Państwo Środka działa jednak inaczej, mniej ryzykancko, bardziej od Federacji Rosyjskiej subtelnie, skrycie, ostrożnie. Mniej ulega emocjom, ma większy dystans i bardziej kalkuluje. Najchętniej wygrywa sposobem, fortelem, podstępem, przy najmniejszym koszcie własnym. A przede wszystkim nie pozostało gotowe na siłowe przejęcie wyspy.

W przestrzeni publicznej znaleźć można mnóstwo analiz, przewidujących, kiedy Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza będzie już w stanie zdobyć Tajwan.

Co czeka Tajwan?

W przestrzeni publicznej znaleźć można mnóstwo analiz, przewidujących, kiedy Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza będzie już w stanie zdobyć Tajwan. Najwcześniejsze mówią o dwóch latach, najpóźniejsze sięgają poza horyzont aż do 2035 roku. To w dużej mierze wróżenie z fusów, „gdybologia”. Nikt tego na dobrą sprawę nie wie. Podawane daty zwykle mają coś wspólnego z rocznicami: na przykład 2035 r. to stulecie zakończenia Długiego Marszu, a 2049 – proklamacji Chińskiej Republiki Ludowej, co czyni te spekulacje numerologią, co pasowałoby bardziej do znanych z zamiłowania do astrologii generałów birmańskich niż do towarzyszy chińskich. Jedynie pierwsza data, styczeń 2024 r., czyli za niecałe dwa lata, ma sens. Wówczas na Tajwanie odbędą się kolejne wybory prezydenckie. jeżeli ponownie zwycięży w niej rządząca w tej chwili wyspą opcja niepodległościowa, to Chiny mogą zrobić się nerwowe.

Do tej pory Chińska Republika Ludowa zakładała, iż czas działa na jej korzyść. Rosnąca współzależność gospodarcza miała ściślej wiązać Tajwan z kontynentalnymi Chinami, popychając wyspę ku (re)integracji. W wariancie idealnym, jeszcze dekadę temu całkiem wyobrażalne było, iż rosnące poparcie społeczne, wspierane niewidzialną ręką prochińskich partii i wszelakich agentów wpływu, doprowadziłoby do referendum, w którym Tajwańczycy zagłosowaliby za zjednoczeniem. Wtedy nie potrzebowano by żadnej armii, floty, inwazji, wszystko odbyłoby się tak, jak Chińczycy uwielbiają – niewielkim kosztem, bez większych konsekwencji międzynarodowych. Istotnie, długo szło to w tym kierunku. Tajwan coraz mocniej wiązał się z Chinami gospodarczo, a rządzący wyspą w latach 2008–2016 prochiński Kuomintang z jego prezydentem na czele Ma Ying-Jeou, popychał ku silniejszej integracji ekonomicznej z kontynentem, symbolizowanej przez podpisaną w 2010 r. z ChRL umową ramową o współpracy gospodarczej, ECFA (Cross-Strait Economic Cooperation Framework Agreement). Tajwańskie rozwijanie kontaktów z Chinami zostało przyrównane przez jednego z członków tajpejskiego Klubu Korespondentów Zagranicznych w Tajpej do alegorii człowieka przychodzącego do weterynarza z dzikim wężem. „To drapieżnik” krzyczy przerażony lekarz, „zabije pana”. „Nie, udomowiłem go”, pada spokojna odpowiedź, „nawet z nim śpię w jednym łóżku”. „Nie, on po prostu czeka, aż na tyle urośnie, by móc pana zjeść w całości ”

Podczas gdy chiński wąż nieustannie się tuczy, od 2012 r., czyli od przejęcia rządów przez Xi Jinpinga i zaczyna już całkiem otwarcie przejawiać apetyt skonsumowania delikwenta, na Tajwanie w międzyczasie zaszły trzy istotne w kontekście (re)integracji procesy. Pierwszym, najbardziej bieżącym, było istotne wahnięcie się nastrojów społecznych. Od kiedy tajwańscy studenci wdarli się do parlamentu w 2014 r. („rewolucja słoneczników”), protestując przeciwko implementacji ECFA, rozpoczął się sondażowy zjazd Kuomintangu. Prochińska partia wyraźnie przegrała na rzecz swojej głównej konkurentki, proniepodległościowej Demokratycznej Partii Postępu (DPP) zarówno w wyborach lokalnych (2014 r.), jak i przede wszystkim prezydenckich (2016 r.), co utorowało drogę do władzy przywódczyni DPP, obecnej prezydentce, Tsai Ing-wen, ponownie wybranej na urząd w 2020 r. Chociaż DPP taktycznie odżegnuje się od niepodległości, głosząc chęć utrzymania status quo Tajwanu, to wszyscy wiedzą, iż to wymuszona okolicznościami zasłona dymna. DPP pragnie uczynić Tajwan niepodległym państwem nie tylko de facto, jak dziś, ale również de iure. Powoduje to wściekłość w Pekinie, karzącym Tajpej politycznie (m.in. blokowanie statusu obserwatora w WHO) i gospodarczo (m.in. sankcje czy skasowanie turystyki) oraz intensyfikującym presję militarną.

Sukces DPP nie wziął się znikąd. W ciągu ostatnich dekad zaczął tworzyć się naród tajwański. Jak pokazują okresowe badania prestiżowego tajpejskiego Narodowego Uniwersytetu Politologicznego (Zhengda, ang. National Chengchi University, NCCU), stale rośnie liczba osób identyfikujących się jako wyłącznie Tajwańczycy. W 1992 r. za Tajwańczyków uważało się 17,6 proc. społeczeństwa, za jednocześnie Tajwańczyków i Chińczyków – 46 proc., a za Chińczyków – 10,5 proc. W 2022 r. już 63 proc. uważa się wyłącznie za Tajwańczyków, 30 proc. za Tajwańczyków i Chińczyków, a tylko 3,5 proc. wyłącznie za Chińczyków. Co prawda można by mieć zastrzeżenia do metodologii. „Chińczyk” w tych pytaniach jest rozumiany jako Zhongguoren中国人, czyli w węższym, politycznym sensie, dziś ściśle wiążącym z kontynentem, a nie jako Huaren 华人, czyli Chińczyk w szerszym, kulturowym sensie. Ale trend i tak jest widoczny.

Sprzyja mu też demografia, im Tajwańczycy młodsi, tym mają mniejszą identyfikację z kontynentem. Utożsamiają się, owszem, z szeroko rozumianą cywilizacją chińską (huaxia, 华夏), choć już niekoniecznie z przymiotnikiem „chińska”, dziś zbyt kojarzącym się z Chińską Republiką Ludową. Czynią to na podobnej zasadzie, jak robią to huaqiao (华侨): chińskojęzyczni Singapurczycy, Tajowie, Malezyjczycy czy Filipińczycy pochodzenia chińskiego, kulturowo związani z cywilizacją chińską, ale już nie z ChRL. To trochę tak jak Irlandczycy, Kanadyjczycy, Australijczycy, Nowozelandczycy czy Amerykanie, integralne części anglosaskiego świata złączone językiem i wzorcami kultury, ale już niebędący Brytyjczykami. Albo jak Szwajcarzy czy Austriacy mówiący po niemiecku.

Suwerenność Tajwanu wygrała z dobrobytem

Ten trend jest bardzo niebezpieczny dla Chin Ludowych, bo powoduje rozluźnianie kolejnych więzi kontynentu z wyspą. Pekin, nawiasem mówiąc, niechcący wzmacnia ten proces krzepnięcia tożsamości tajwańskiej swoim mało wyrafinowanym przykręcaniem śruby. Stłamszenie autonomii Hongkongu, któremu ongiś obiecano układ „jeden dwa, dwa systemy” na 50 lat, by złamać tę obietnicę już po dwudziestu trzech, było bardzo czytelnym znakiem tego, co czeka Tajwan, któremu kiedyś również proponowano ten model. W 2018 r. Kuomintang zdecydowanie wygrał wybory lokalne i przeważał w sondażach prezydenckich, by wszystko to stracić w wyniku chińskiej politycznej kastracji Hongkongu. W 2020 r. DPP ponownie wygrała prezydenturę i utrzymała większość w parlamencie. Zaś po stłamszeniu Hongkongu po raz pierwszy w badaniach opinii publicznej Tajwanu suwerenność wygrała z dobrobytem gospodarczym.

Lecz jest też i trzeci proces. Tajwan to od kilku dekad bogate państwo, którego społeczeństwo przywykło do dobrobytu. A jak wiadomo z popularnego bon motu G. Michaela Hopfa, „dobre czasy tworzą słabych ludzi”, przynajmniej jeżeli chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Do obiektywnych problemów wojskowych Tajwanu, jak przestarzały sprzęt i niedostatki personelu, szczególnie w lotnictwie, dochodzą te bardziej subiektywne, jak powszechna w Azji Wschodniej infantylizacja. Popkulturowe zamiłowanie do kreskówkowego podejścia do rzeczywistości jest na wyspie wszechobecne, od uroczych misiów ostrzegających w metrze przed poślizgnięciem się, po byłego ministra zdrowia, ubiegającego się o merostwo Tajpej pozującego w różowym garniturze wystylizowanym na wyciągającego łapki kotka. Moje dwa przykłady z życia z ostatniego miesiąca to hotel kwarantannowy, który w odpowiedzi na moją zgodę na warunki pobytu odsyłałał mi tańczącego, otoczonego serduszkami słonika oraz nowopoznany szef jednego z tajwańskich ośrodków bezpieczeństwa wysyłający mi informację zwrotną z naklejką z Jasiem Fasolą. Ta kreskówkowość raczej nie sprzyja duchowi walki. „Chciałbym zobaczyć tę teflonową młodzież broniącą się przed armią chińską” mówi mi jeden z najważniejszych zachodnich dyplomatów w Tajpej, sardonicznie dodając „To nie są Ukraińcy. Oni są w stanie zrobić tylko memy. Za to bardzo agresywne, brutalne wręcz memy”. (Jakby na potwierdzenie jego słów, karierę zrobił ostatnio mem jednego z kandydatów w tajwańskich wyborach lokalnych „depczącego” Putina). Problem plastikowości czy gumisiowatości młodszego pokolenia dostrzeżono również na szczytach tajwańskiej władzy, o czym świadczą chociażby dyskusja o wydłużeniu poboru czy prywatne inicjatywy takie, jak ta miliardera Roberta Tsaia, obiecującego sfinansowanie utworzenia i wyszkolenia trzymilionowej lokalnej wersji obrony terytorialnej. Pytanie, czy nie jest to za mało i za późno?

Geografia jest po stronie Tajwanu. Chiny, kosztem ogromnych strat, i tak zdołałyby przełamać obron, jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore.

Desant wyspy czy blokada?

Na razie jednak Tajwańczycy mogą (jeszcze) spać spokojnie. Operacyjnie rzecz biorąc, Chiny chcąc przejąć niepokojowo Tajwan, mogą albo zastosować blokadę wyspy, albo dokonać desantu (w trakcie ostatnich manewrów ChALW ćwiczyła obie wersje). I jedno, i drugie rozwiązanie ma swoje silne i słabe strony. Desant amfibiami na wyspę nie wymaga wielkiej floty, za to trzeba za wszelką cenę zdobyć przyczółek, z którego zacznie się podbój wyspy. Lądowanie i walki na plażach byłyby bardzo krwawe, ale to jeszcze „pół biedy” z chińskiego punktu widzenia. Gorzej, iż górzysty, otoczony rafami koralowymi Tajwan ma małą, policzalną liczbę plaż, na które można przeprowadzić desant i są one przygotowane na niepożądanych gości. Pogoda również sprzyja wyspiarzom: z powodu prądów morskich, mgieł, tajfunów i innych wiatrów, inwazji na Tajwan w sprzyjających warunkach można dokonać jedynie w kilku miesiącach roku, najlepiej w maju/czerwcu oraz wrześniu/październiku (ale i to się zmienia, jak to pogoda w czasach zmian klimatu) . Geografia jest więc po stronie Tajwanu. To nie przesądza: prawdopodobnie i tak Chiny, kosztem ogromnych strat, zdołałyby przełamać obronę – choć na 100 proc. pewne to nie jest – jednak ryzyko włączenia się USA i Japonii do konfliktu byłoby w takiej sytuacji spore, a to zmienia kalkulacje. Chińczycy to nie ryzykanccy Rosjanie, pomyślą dziesięć razy zanim zaczną wojnę mogącą stać się światową.

Blokada też ma swoje wady, Chiny musiałaby wytrzymać presję, w tym być może sankcje międzynarodowe. Ogólnie jest ona jednak dla Pekinu bezpieczniejsza. Przyduszenie Tajwanu może nie tylko spowodować potężne straty gospodarcze dla żyjącej z handlu wyspy, powodując wycofanie się inwestorów, firm transportowych czy rezygnację firm ubezpieczeniowych. Co gorsza, blokada może odciąć Tajwan od importowanego gazu skroplonego, spowodować braki dostaw energii czy wielu produktów żywnościowych. Czy przywykli do dobrobytu mieszkańcy wyspy są przykładowo gotowi na wyłączenie klimatyzacji w duszne i parne lato? A młodzież na odcięcie od internetu? W takiej sytuacji nietrudno wyobrazić sobie protesty, dramatyczny spadek popularności DPP i wjeżdżający na białym koniu prochiński Kuomintang z hasłami „posprzątamy ten bałagan i dogadamy się z Chińczykami”.

Blokada ma jeszcze i tę zaletę, iż jest bardziej niejednoznaczna od otwartej inwazji. Prawo międzynarodowe raczej sprzyja Chińskiej Republice Ludowej – choć każda strona ma swoich prawników – a splot korzystnych okoliczności, jak problemy wewnętrzne USA i chęć dogadania się azjatyckich sąsiadów i uspokojenia sytuacji, mogą doprowadzić do tego, iż pragnący „deeskalacji” świat łyknie chińską interpretację i nie uzna blokady za wypowiedzenie wojny. W najgorszym razie jest to mniej ryzykanckie niż desant, w najlepszym może da zwycięstwo akceptowalnym kosztem.

Do blokady potrzeba jednak jeszcze większej floty. Chociaż tempo modernizacji Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej jest imponujące – „wodują te statki tak szybko, jak wyciąga się z gotującej wody pierożki shui jiao”, jak to ujął dyrektor jednego z tajwańskich ośrodków badań nad bezpieczeństwem – to jednak nie jest ona jeszcze gotowa na pełną, długotrwałą blokadę. Czy będzie w 2024 r. też nie jest takie oczywiste. Wreszcie blokada może również spotkać się z militarną odpowiedzią USA, o czym przypomniało ostatnie przepłynięcie przez amerykańskie krążowniki Cieśniny Tajwańskiej. Tak więc, choć jest to mniej ryzykowny wariant niż desant, to jest on jednak wciąż brawurowy. Stawka takiego gambitu pozostaje niebezpiecznie wysoka.

Obie możliwości niepokojowego przejęcia wyspy są dla Chin ostatecznością. Pekin jeszcze nie stracił nadziei na powrót Kuomintangu do władzy i pokojowe zjednoczenie. Dlatego wciąż toczy z wyspiarzami polityczną grę w weiqi (u nas bardziej znaną „z japońska” jako go). W tej „grze otaczających pionków” pojedynki toczy się równolegle w różnych częściach planszy, a przewagę osiąga się stopniowo, cierpliwie i żmudnie nad nią pracując w długich kampaniach. Gracze zmuszeni są do powolnego zajmowania pustych obszarów, zmniejszając tym potencjał wykonania ruchu przez przeciwnika, często celowo wprowadzanego w błąd i ostatecznie okrążonego. Zwycięstwo nieraz jest nieznaczne, mało zauważalne, niespektakularne.

Przewodnicząca Izby Reprezentantów USA Nancy Pelosi (środek) idzie wygłosić przemówienie przed tajwańskim parlamentem. Tajpej na Tajwanie, 3 sierpnia 2022 r. Foto: EPA/PAP

Przekładając to na obecny stan gry, wizyta Pelosi była politycznym zwycięstwem Tajpej, wzmacniając próby internacjonalizacji Tajwanu. Z kolei manewry chińskie, po których Chińczycy złamali dotychczasową niepisaną regułę trzymania się nieformalnej mediany, środkowej linii Cieśniny Tajwańskiej, dały militarny zysk Pekinowi. Kolejnymi, pomniejszymi ruchami było przepłynięcie Cieśniny przez amerykańskie statki i zestrzelenie chińskiego drona przez tajwańskie wojsko. A także opublikowanie przez Pekin nowej Białej Książki, politycznie utwardzającej stanowisko chińskie. Tego typu działań, przypominających polityczną wersję weiqi, będzie jeszcze sporo. W tej grze każda ze stron chce wygrać bez wojny – Tajwan chce utrzymać status quo, a najlepiej uzyskać niepodległości, Chiny zaś chcą powrotu Kuomintangu do władzy i przywrócenia dynamiki prowadzącej do zjednoczenia. Być może Chińczycy i Tajwańczycy nie są już jednym narodem, pozostają wszakże wychowani w tej samej kulturze strategicznej. Dopóki grają w polityczne weiqi w Cieśninie Tajwańskiej, III wojna światowa nam nie grozi.

Michał Lubina jest doktorem habilitowanym, profesorem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ, autorem 9 książek, w tym trzech o relacjach rosyjsko-chińskich (jego najnowsza książka „Niedźwiedź w objęciach smoka. Jak Rosja została młodszym bratem Chin” ukaże się 9 listopada 2022). w tej chwili przebywa w Tajpej na Taiwan Fellowship.

Idź do oryginalnego materiału