Gdyby wszyscy założyli firmy, to kto by na nich robił? – napisałem w mediach społecznościowych i się zaczęło. Okazało się, iż cofnąłem się na stare lata do poziomu umysłowego czterolatka, bo nie rozumiem, jak istotny jest przedsiębiorca. Zawarta w moim stwierdzeniu implikacja, iż właściciel firmy może jednak coś zawdzięczać ludziom, których zatrudnia, mocno zabolała szefów, tych obecnych i tych potencjalnych.
Neoliberalna narracja każe wierzyć, iż pracodawca daje pracę, a zatrudnieni przez niego ludzie nic tylko biorą. On ponosi ryzyko, oni mają postawę „roszczeniową”. Przychodzą sobie na osiem godzin i już, nic więcej ich nie obchodzi. A on nie śpi po nocach, zamartwia się, dwoi i troi, żeby firma wyszła na swoje. To dzięki jego tytanicznym wysiłkom oni mają gdzie pracować.
To, iż szef bierze nadgodziny, nie będzie wzruszać pracowników dopóty, dopóki szef nie pracuje za tę samą stawkę co oni, tylko czerpie zysk z ich pracy. Gdyby zestawić płace pracowników z zyskiem, który przynosi ich praca, okaże się, iż dużą część dniówki ludzie pracują za darmo.
W Polsce biznesmeni utyskują jednak na wysokie koszty pracy. Tymczasem z każdej złotówki zainwestowanej w pracownika polski pracodawca otrzymuje z powrotem średnio 1,71 zł. W innych krajach UE, po przeliczeniu waluty, jest to średnio 1,2 zł. Te liczby mówią wiele o skali wyzysku. Udział płac w rosnącym PKB wynosi niecałe 40 proc., podczas gdy średnia unijna to ponad 50 proc.. A przecież PKB powstaje z pracy. Karol Marks mówił, a dziś ekonomiści się z tym zgadzają, iż kapitał sam w sobie niczego nie tworzy. Jest jałowy. Tę myśl, która tak oburzyła komentatorów, wyraziłem nieco dosadniej.
Dlaczego mimo to, płace rosną wolniej od rosnącego dochodu narodowego? Bo lwią część owoców tego wzrostu zawłaszczają pracodawcy. Znajduje to wyraz w podziale dochodu, którego prawie 40 proc. przejmuje górne 10 proc. najzamożniejszych Polaków. Ci na dole pracują na bogactwo tych na górze – i tak budzimy się w kraju rosnących nierówności.
Skąd więc to święte oburzenie? Bo zakwestionowałem mit założycielski kapitalizmu, który głosi, iż to przedsiębiorcy są solą ziemi, a cała reszta powinna im dziękować za to, iż się łaskawie bogacą na ich ciężkiej i źle opłacanej pracy. Przedsiębiorcy to najbardziej roszczeniowa grupa w Polsce. Każą nam wierzyć, iż sam fakt, iż kogoś zatrudniają zamiast odwalać całą robotę własnoręcznie, to z ich strony wielkie poświęcenie.
Oczywiście, gdyby ludzie pracy, którzy są w dużej mierze ofiarami jakiegoś zbiorowego syndromu sztokholmskiego, przejrzeli na oczy, skończyłoby się eldorado przedsiębiorców. Zamiast dziękować i rączki, pracownicy zaczęliby się domagać przestrzegania ich praw i godziwej zapłaty.
Dlatego takiego bezczelnego typa jak ja, który przypomina, iż to praca tworzy wartość, trzeba zadeptać, obśmiać, wyszydzić.
Umowy śmieciowe, omijanie płacy minimalnej poprzez fikcyjne cząstki etatu, wymuszanie nadgodzin nie zawsze płatnych a prawie nigdy zgodnie z ustawą, fikcyjne robienie z pracowników podwykonawców – wszystko to jest możliwe, bo krajem rządzi oligarchia. Ludzie, którzy na niesprawiedliwych stosunkach pracy zrobili majątek, nie zamierzają przestać się bogacić kosztem ludzi pracy. Wystarczy poczytać zeznania majątkowe posłów i senatorów, aby zauważyć, iż żądzą nami bogaci. Rządy bogatych to jest właśnie oligarchia. Ludzie pracy po prostu nie mają swojej reprezentacji parlamentarnej.
Nie ma już cenzusu majątkowego w wyborach, a jednak żadnej partii z lewicą włącznie choćby nie przyjdzie do głowy, by wpisać na listy wyborcze niezamożnych ludzi pracy. A ponieważ wmówiono tym ludziom, iż są nieważni, ba! – iż adekwatnie czegoś takiego jak klasa pracująca nie ma na świecie, to nie są politycznie zorganizowani. Nie mają swojej partii, a więc i reprezentacji w parlamencie czy choćby w jakimś samorządzie.
Zresztą, większość pracowników dała sobie wmówić, iż należą do klasy średniej. Choć ostatnio opublikowano badania, z których wynika, iż ta polska „klasa średnia” nie ma żadnych albo prawie żadnych oszczędności. Gdy ktoś zarabia tak mało, iż nie może nic odłożyć na czarna godzinę, to bliżej mu do bycia proletariatem niż zamożnym mieszczaninem.
Oczywiście wśród 2,3 mln małych firm jest wiele takich, które cienko przędą. Płacą nędznie, bo same ledwo się utrzymują na powierzchni. W większości są to sklepy wypierane z rynku przez wielkie korporacje handlowe. Kiedy tłuste koty nie chcą płacić podatków, składek czy wyższych płac, zasłaniają się właśnie takimi bieda-firmami. Jednak choćby ci drobni przedsiębiorcy mimo ponoszonych strat kurczowo trzymają się swojego biznesu, bo nie chcą iść „do roboty”. Bo wiedzą, jak źle się u nas traktuje pracowników.
Są też jednoosobowe działalności, które powstają właśnie po to, żeby nie robić u kogoś i nie narażać się na przykład na mobbing. Są też firemki rodzinne, które realizowane są w beznadziejnej walce o utrzymanie się na rynku, podczas gdy zamożni radni wpuszczają do gminy coraz więcej dyskontów.
Istnieje fikcja, iż mamy w Polsce miliony podmiotów gospodarczych. A przecież większość to ludzie pracy poprzebierani za firmy. Ten kit o przedsiębiorczości sprzedaje się młodemu pokoleniu w postaci legendy startupów. Jednak tylko 10 proc. spośród nich odnosi sukces. Reszta upada. Ważne tylko, żeby wycofać się w porę i pójść do pracy, zanim się wpadnie w spiralę długów. Wielu takich, którzy uwierzyli w mit self made mana, wyciągam dziś z długów.
Mamy w Polsce wręcz kult ciężkiej pracy i powszechną, głęboką pogardę dla tych, którzy ją wykonują. Mimo, iż jest u nas wciąż 5 milionów robotników fabrycznych, nie są oni bohaterami reklam, filmów czy innych opowieści. Cała narracja skupia się na bohaterach biznesu, bogatych celebrytach, ludziach, którzy gwałtownie i efektownie wspięli się na szczyt. Patrząc przez pryzmat mediów głównego nurtu i tych społecznościowych, 17 milionów ludzi pracy najemnej w pocie czoła wytwarzających Produkt Krajowy Brutto to raczej coś w rodzaju mrówek niż ludzi. Przedmioty biznesu, a nie podmioty pracy.
O przepaści w postrzeganiu ludzi pracy, która nas dzieli od wielu państw Europy Zachodniej mówi następująca scena. Siedzimy w nadmorskiej kawiarni pełnej zagranicznych turystów na wybrzeżu Hiszpanii. Do lokalu wchodzi dwóch robotników w kombinezonach poplamionych farbą. Siadają przy stoliku i zaczynają jeść przyniesione przez siebie kanapki, a kelner z uśmiechem nalewa im wino do szklanek.
Ludzie się nie buntują i nie organizują przeciwko wyzyskowi i złemu traktowaniu, bo przekonano ich, iż dla obecnego stanu rzeczy nie istnieje żadna alternatywa. Panujący system jest trwały nie dlatego, iż jest najlepszy z możliwych, tylko dlatego, iż elity władzy i pieniądza zadbały o to, żeby jakakolwiek jego zmiana była „nie do pomyślenia”. Skoro większość uwierzyła, iż tak już musi być, wskazywanie oczywistych absurdów kapitalizmu skutkuje jedynie rozmowami o „korekcie”, a nie zmianie systemu.
Początkiem każdej zmiany jest myśl. Na przykład taka, iż pracownicy, twórcy wszystkiego co mamy, zasługują na szacunek. Że nie wolno ich sprowadzać do roli zasobów ludzkich zmuszanych do nieustannego zapierdolu. Ta myśl wielu przeraża. Jednych dlatego, iż może im odebrać ich uprzywilejowaną pozycję społeczną. Innych bo zakłada ona, iż staną się wolni. A oni są jak ów wierny Rusłan z łagiernej powieści Warłama Szałamowa – pies który tak długo żył na łańcuchu, iż kiedy mu go zdjęto, nie umiał wychylić się poza jego promień.
Drodzy przedsiębiorcy, nie chcemy waszej krzywdy. Chcemy was tylko zdjąć z piedestału i trochę ucywilizować. I ukłonić się czapką do ziemi ludziom pracy.