Import z Chin 3.0

1 rok temu

Kiedy zaczynałem swoją przygodę z Chinami w 1994 roku, były one postrzegane wyłącznie jako źródło stosunkowo tanich, średniej jakości produktów przemysłu lekkiego. Tekstylia, odzież, obuwie, zabawki, sprzęt sportowy, niektóre artykuły wyposażenia wnętrz. Amen.

Był to czas „wykuwania” przez importerów (w tym polskich) i chińskich eksporterów pojęcia „chińszczyzny”, czyli – kolokwialnie rzecz ujmują – jednorazowego badziewia, którego jedyną cecha pozytywną była ekstremalnie niska cena. I na owej niskiej cenie skupiali się importerzy, cisnąc niemiłosiernie chińskich producentów, by obcinali swoje kalkulacje o nie mniej niż połowę.

Ponieważ podówczas pojęcie różnic kulturowych w polskiej sferze mentalnej nie istniało w ogóle (nie, nie istniało choćby w tak znikomym stopniu, w jakim występuje dziś), żaden z naszych importerów nie rozumiał, iż Chińczycy nie mogąc powiedzieć nie, przychylają się do żądań kupujących (bo lepiej zarobić, niż nie zarobić), oczywistym kosztem jakości pierwotnie omawianego produktu.

To były czasy, kiedy chińskie fabryki naprawdę były w stanie produkować bardzo wysokiej jakości towary. Pamiętam dokładnie scenę, która rozegrała się w biurze polskiego oddziału międzynarodowej sieci handlu detalicznego, kiedy to przywiozłem z Chin kolekcję odzieży outdoor. Dumny i blady prezentowałem tak zwanemu „kupcowi” i jego asystentom modele znacznie przewyższające jakością materiałów, szycia, wykończenia produkty ówczesnego lidera tej niszy rynkowej, lidera, o którym nikt dziś już nie pamięta. Kupiec et consortes obejrzeli kolekcję uszczuploną o jedną kurtkę przez obdarzonego zdolnością wykonywania błyskawicznych ruchów lotniskowego celnika (aktu wyjęcia kurtki z walizki i schowania jej pod ladę nie odnotowała z pewnością żadna kamera przemysłowa tam zainstalowana), po czym pan spojrzał na mnie wzrokiem świdrującym i zapytał o ceny. Przekazałem listę cen, którą pan przeleciał szybciutko wzrokiem, po czym znów spojrzał na mnie i oświadczył:

– Panie Leszku, mnie to nie obchodzi, czy pan to zrobi z drutu, gipsu, szkła, papier mache – ważne dla mnie jest to, żeby wyglądało jak tu pan pokazał, a kosztowało tyle…

Po czym dopisał do mojej listy swoje ceny, z których każda stanowiła 20% ceny pierwotnej.

I tak właśnie budowaliśmy tę chińszczyznę. Ciuchami na promocje hipermarketowe, darmowymi gadżetami dodawanymi do wszystkich gazet i magazynów, drobiazgami rozdawanymi za darmo podczas imprez masowych, i wszystkim tym, co miało w założeniu konkurować na rynku ceną. Chcieliśmy wiertarkę jak ta markowa, ale za mniej niż połowę ceny? Proszę bardzo. Pragnęliśmy nabyć krzesło, by tańsze niż jakiekolwiek na rynku? Proszę bardzo.

Zawsze zaś było tak samo – w uszczuplonym przez nabywcę budżecie nie mieściła się pierwotnie zakładana jakość. Więc wraz z oszczędnością na materiałach i komponentach, szła też oszczędność na robociźnie. Produkcją zajmowały się fabryki, do których pracowników skrzykiwano wprost z pól. Sam widziałem…

Po dekadzie charakter importu zaczął się zmieniać. Tyle, iż w takiej sferze, która zwykłemu przedsiębiorcy z Polski była raczej obca, tudzież, do której dostępu nie miał. W pewnym momencie odkryto, iż tę kulejącą jakość w Chinach można dopracować. Wystarczy lepiej płacić i ustalać na przykład procedury i standardy produkcyjne. Nagle okazało się, iż Chińczycy są w stanie z marszu wprowadzić normy ISO, iż są w stanie nie tylko prowadzić produkcję i dawać jakość satysfakcjonującą wielkie sieci handlowe, ale również na przykład służby mundurowe. Mało kto o tym wie, iż większość armii świata nosi mundury, zwłaszcza polowe, wyprodukowane na bazie materiałów produkowanych w Chinach. To osobny poziom jakości tekstyliów, tutaj nie ma niczego na oko, niczego nie akceptuje się uznaniowo, czy dlatego, iż modne. Produkty są badane laboratoryjnie, surowo oceniane pod względem zgodności z określonymi w zamówieniu parametrami, o losie wyprodukowanych kilometrów tkanin nie decyduje rozchwiana emocjonalnie projektantka z pretensjami (tyle mogłabym pokazać światu na pokazach, a siedzę w tych Chinach za grosze jakieś), ale wynik testów i badań laboratoriów zewnętrznych firm o zasięgu globalnym zajmujących się audytem. Okazało się też, ze Chińczycy są tak, hmmm…. głupi, iż są gotowi inwestować zyliony juanów, by kupować maszyny, urządzenia i technologie, by produkować na przykład podzespoły do sprzętu AGD, czy dla przemysłu motoryzacyjnego. I pomimo olbrzymich inwestycji sprzedają gotowe produkty w cenach takich, iż po prostu uśmiech sam pojawia się na twarzy kupujących. Ciężary inwestycyjne i kłopot z organizacja produkcji, a przede wszystkim z ludźmi spadły na Chińczyków, kupujący mogli koncentrować się na projektowaniu i sprzedaży. Ten układ w oczywisty sposób pozwalał podnosić (i to znaaaaacznie) niegdysiejsze marże.

Potem, w 2015 roku pojawił się państwowy projekt „Made in China 2025”. Reżim komunistyczny wymyślił sobie, iż Chiny zerwą z produkcją tanią i angażującą w dużym stopniu pracę ludzką, a pójdą w kierunku nowych technologii. Boki zrywać. „Ale głupi ci Chińczycy” – powiadano wówczas ocierając łzy wywołane śmiechem, parafrazując zarazem opinię Obelixa na temat zdolności intelektualnych Rzymian próbujących zdobyć galijską osadę, w której mieszkał i zajadał pieczone dziki. Do konkurowania z takimi firmami jak Apple, Cisco, Intel, Facebook Inc. miały stanąć przedsiębiorstwa typu Tencent, Huawei, czy Xiaomi. Takie Xiaomi istniało w ogóle 5 lat, a mogło się pochwalić co najwyżej kilkoma tanimi modelami telefonów…

Minęło parę lat śmiejącym się zrzedły miny, Chiny zaczęto okładać wszelkiego rodzaju restrykcjami, żeby zahamować rozwój wytwórczości zgodnej z założeniami programu „Made in China 2025”, który okazał się nie być politycznym pustosłowiem, do którego przyzwyczailiśmy się na Zachodzie.

Dziś Chiny, zwłaszcza najmłodszemu pokoleniu konsumentów, czyli Generation Z, już nie kojarzą się z gadżetami w ofoliowanych gazetach, czy tanimi bublami opychanymi na hipermarketowych promocjach, ale już raczej z telefonami, tabletami, smartwatchami, czy firmą Shein…

Dziś Chiny to przede wszystkim źródło sprzętu elektronicznego, maszyn, urządzeń elektrycznych, elektromechanicznych.

W roku 2022 tego typu produkty stanowiły zdecydowaną większość produktów importowanych z Chin.

To faza, którą określam mianem Import z Chin 3.0. W ciągu ostatnich 30 lat zmienił się charakter importu z Chin. A co za tym idzie zmieniły się też kompetencje konieczne dla prowadzenia importu z Chin w sposób adekwatny, efektywny. Maszyny i urządzenia, to zupełnie inna bajka niż klapki plażowe i sweterki z akrylu. Te pierwsze wymagają znacznie więcej wiedzy od importera. Braki w tej wiedzy i wynikające z owych braków błędy bolą znacznie bardziej. Bo klapki i sweterki nie spełniające jakichś norm zawsze można było opchnąć gdzieś tam w Serbii, czy na Ukrainie. Maszyn i urządzeń nie posiadających adekwatnych oznaczeń, tabliczek znamionowych, instrukcji obsługi, dokumentacji technicznej, konkretnych certyfikacji dowodzących, iż nie uczynią one krzywdy każdemu kto zacznie z nich korzystać, opchnąć się ot tak, komuś tam, nie da.

Import z Chin 3.0 wymaga, by nauczyć się samemu obowiązujących w nim prostych, ale istotnych dla powodzenia przedsięwzięcia reguł, albo by powierzyć zadania sprawdzonej firmie, która – jak się to ostatnio ładnie określa – wszystko sprawnie ogarnie.

Czym jest to wszystko? O tym już w najbliższą środę.

Leszek B. Ślazyk

e-mail: [email protected]

© www.chiny24.com

Idź do oryginalnego materiału