Narasta wielowarstwowy i wieloaspektowy kryzys w dzisiejszym świecie związany przede wszystkim z wyczerpaniem swoich możliwości rozwoju przez system, który powstał po upadku Muru Berlińskiego. Powielał on w jakimś sensie to, co zbudował kolektywny Zachód w latach 1945-91. I chodzi nie tylko o polityczny, społeczny, kulturowy (jak się wydawało) model, który miał być wabikiem przyciągającym ludzi z innych kontynentów, ale o to, iż stał się on gospodarczo-ekonomicznym wzorcem cywilizacyjnym narzucanym często siłą reszcie, nie-zachodniego świata..
Neoliberalna wersja globalizacji zakładała, iż terytoria, które wejdą absolutnie w przestrzeń oddziaływania Zachodu, czyli peryferia, miały w takim planie stać się wiecznym zapleczem zapewnienia surowców oraz siły roboczej. Taki model zapewniał również wysysanie z nich intelektualnych sił ze zbiorowości zamieszkujących te tereny.
I peryferie się zbuntowały. Trwa od dwóch dekad starcie zachodniego centrum i poza zachodnich obszarów. Przejawia się on w szeregu konfliktów na obrzeżach Zachodu poczynając – symbolicznie – od ataku na WTC 11.09.2001 (choć wojny w byłej Jugosławii można też traktować jak preludium do takich sytuacji). Jednym z dogmatów mających utrzymywać dominację Zachodu nad peryferiami była zasada niezmienności granic. Byłoby to pozytywnym aspektem stabilizacyjnym, gdyby Zachód sam się do tych kanonów stosował. Przykłady Kosowa, a także podział Sudanu i Etiopii są tu znamienne. Kolosalne pokłady hipokryzji, które były zawsze immanencją polityki jako takiej, dziś w konfrontacji z narracją prowadzoną przez rządzących wszechobecnie liberałów głoszących z globalnych ambon medialnych niewzruszoną wyższość swych wartości i rozwiązań systemowych, nabrały dodatkowego wymiaru. A przy okazji swoimi licznym interwencjami w imię „zaprowadzania demokracji” czy zmiany poprzez jawne przewroty bądź „spontaniczne kolorowe rewolucje” (oczywiście inspirowane finansowo i organizacyjnie z Nowego Jorku, Waszyngtonu, Paryża, Londynu czy Warszawy, jak to miało miejsce w przypadku Białorusi) zaprowadzają jedynie chaos, niepokoje społeczne, dramatyczne obniżenie jakości życia miejscowej ludności i niczym nieograniczone carstwo zachodnich korporacji.
A wracając do podniesionej tu sprawy niezmienności granic. Dlaczego ma to być niepodważalny dogmat, gdy choćby w samej Europie, pod bokiem starającej się stać na straży tego paradygmatu Brukseli (i Waszyngtonu w tle), nastąpiła kilkakrotna ich zmiana? Bo jeżeli Jałta i Poczdam, które były jednymi z podmiotów i podstaw takiego myślenia o podziale Europy czy świata już nie istnieją, a ich ustalenia podważa się publicznie jako coś szkodliwego dla Starego Kontynentu, to winno się o nich mówić wyłącznie źle? Zapominając, iż dzięki tym układom Europa przeżyła prawie pół wieku w pokoju co w jej historii się nie zdarzało często.
Dziś jak widzimy duch militaryzmu i rewanżyzmu ogarnął, niczym w latach 30. XX wieku, rządzące elity, które kreują się na liberalne, światłe i postępowe. Atakują bezpośrednio ze swych wysokich, autorytatywnych łże-liberalnych ambon wszystkich, sprzeciwiających się popychaniu Europy do wojny. A usłużne media i pozostający na smyczy kapitału funkcjonariusze medialni sterują i nadają ton hejtowi wobec takich ludzi i środowisk. Ma to miejsce zarówno w mainstreamowych mediach jak i w sieci. Wzbiera atmosfera linczu wobec pacyfistycznie, pro-pokojowo, anty-militarystycznie, nie chcących ginąć za interesy hiper-kapitału i bankierów, ludzi, środowisk, narodów.
Wydawało się iż wraz z końcem zimnej wojny i po doświadczeniach XX wieku europejskie elity zmądrzały. Jednakże patrząc i słysząc, co one dziś tworzą, jak się zachowują i ku czemu steruje polityka Zachodu nasuwa się jednoznacznie sentencja Seneki mówiąca słusznie: „Dowodem prawości jest to, co nie podoba się złym”. A dążenie do wojny jest czymś niesłychanie złym, głupim, nikczemnym.
I dlatego chwała nielicznym politykom którzy odważyli się w ostatnich dniach publicznie przeciwstawić się i obnażyć intencje tych „jeźdźców Apokalipsy” z Brukseli, Paryża, Berlina, Londynu i Warszawy. Przede wszystkim premierowi Słowacji Robertowi Fico, który jako pierwszy oznajmił opinii publicznej w swoim kraju, ale i całej Europie, o knowaniach i pomysłach paryskiego spotkania polityków unijnych. Wykazał się niebywałą w dzisiejszych upadłych etycznie czasach odwagą i uczciwością. Właśnie wobec swych słowackich, wyborców, ale i wobec mieszkańców Europy. To, iż Wiktor Orban opowie się przeciwko wysłaniu węgierskich żołnierzy na Ukrainę było oczywiste (wyjawił to po spotkaniu tzw. Grupy Wyszehradzkiej). A pikantne szczegóły, o roli wyjątkowych jastrzębi pro-wojennych podczas paryskiego spotkania, wśród których brylować mieli polscy politycy ujawnił premier Grecji Kiriakos Mitsotakis.
O Polsce i jej elitach może milczmy. Po raz kolejny tracą okazję, aby wykazać się umiarem, o czym kiedyś, gdy wyrywaliśmy się do wojowania u boku Jankesów w ich interesie w Iraku, przypomniał Jacques Chirac.
Na zakończenie warto przypomnieć film Micheala Moora pt. „Fahrenheit 9.11” gdzie przepytywani na okoliczność udziału swoich dzieci w agresji USA na Irak i czynnym uczestniczeniu w zaprowadzania tam jankeskiej demokracji, senatorzy amerykańscy wykazali się fantastyczną i znamienną jednomyślnością. Tylko dziecko jednego (na 100) senatora było wtedy żołnierzem US Army w Iraku. I to niech będzie podsumowaniem tych rozważań i oceną polityków, którzy dziś agitują i pchają nas do wojny, w której nie będzie zwycięzców a nad europejskimi zgliszczami zapanują po-nuklearne ciemności.