Żyjemy w czasach permanentnej cyfrowej rewolucji. Technologia wdziera się na dobre i na złe (przeważnie na dobre, ale złe lepiej widać) w kolejne obszary naszego życia od pracy przez kontakty z innymi aż po rozrywkę. To jeden z motorów rozwoju gospodarczego. Jednak życie w czasach ciągłych zmian nie jest proste. Także dla ustawodawców, którzy stoją przed dylematem – czy pozwolić korporacjom samodzielnie kształtować nowe rynki, czy wkroczyć do gry i pilnować, by układ sił był równy, a zyski dzielone sprawiedliwie? Unia Europejska wybrała drugą drogę. Jedni chwalą ją za proaktywne działania, inni krytykują, wskazując, iż Unia jest wprawdzie światowym liderem, ale w… tworzeniu nowych przepisów. Czy regulacje rzeczywiście są najlepszą drogą do postępu? Spory te toczone są również w kwestii zarządzania kulturą.
Cyfryzacja postępuje. W ciągu ostatnich kilkunastu lat sposób korzystania z kultury zmienił się w radykalny sposób. Jedną z głównych zmian było wejście na rynek platform streamingowych, które zrewolucjonizowały sposób odbierania muzyki, seriali oraz filmów. Kultura jest dziś dostępna na wyciągnięcie ręki. Dosłownie. Wystarczy sięgnąć do kieszeni po telefona lub otworzyć laptopa. Cyfryzacja sprawiła również, iż dystrybucja kultury jest w mniejszym stopniu zapośredniczona przez nadawców. Już nie czekamy, aż telewizja puści ulubiony serial czy w radiu zagrają naszą ulubioną piosenkę. Sami układamy własną kulturalną playlistę. Co więcej, platformy takie jak YouTube umożliwiły amatorom dzielić się swoją twórczością (nie tylko artystyczną) ze światem, dodatkowo napędzając zainteresowanie kulturą i umożliwiając dyskusje o niej. Wydaje się więc, iż pod pewnymi względami żyjemy w złotych czasach dla konsumentów kultury.
Środowiska artystyczne nie są jednak zadowolone ze wszystkich konsekwencji zmian technologicznych. Domagają się interwencji państwa, których celem ma być polepszenie sytuacji twórców, w których często zmiany boleśnie uderzają. Spośród licznych żądań, najważniejsze są dwa. Po pierwsze, związki branżowe żądają, by państwo wymusiło na platformach streamingowych bardziej sprawiedliwe metody podziału zysku. Po drugie, artyści chcą, by państwo rozszerzyło opłatę reprograficzną i opodatkowało szereg nowych nośników (ze telefonami na czele). Czy postulaty te są zasadne?
Lobbing grup interesu. Klasa czy obciach?
Nim powiemy nieco więcej o tych żądaniach, warto poczynić parę elementarnych spostrzeżeń na temat działania grup interesu i lobbyingu. Zasadniczo możliwe są dwa spojrzenia na działanie takich grup. Niektórzy podkreślają, iż grupy interesu są niezbędnym elementem współczesnej demokracji. To właśnie dzięki nim różne środowiska – od rolników przez lekarzy aż po twórców kultury – mogą artykułować swoje potrzeby. Grupy interesu pomagają nagłośnić problemy danego środowiska oraz dostarczyć decydentom „insajderskiej” wiedzy tak, by państwo przez odpowiednie regulacje pomogło zapewnić efektywne działanie danego obszaru, co będzie ostatecznie korzystne dla wszystkich. Przykładowo, lekarze mogą domagać się od państwa, by regulowało ono dostęp do zawodów medycznych, by zapewnić społeczeństwu jak najwyższą jakość usług. W tym ujęciu lobbying postrzegany jest jako pełnoprawny kanał komunikacji między społeczeństwem a władzą.
Ale na grupy interesu można spojrzeć w zgoła odmienny sposób. Krytycy wskazują, iż dążą one przede wszystkim do zdobycia przywilejów kosztem reszty społeczeństwa. Ich działalność przeważnie skutkuje wyższymi cenami dóbr i usług, zwiększeniem obciążeń podatkowych i ograniczeniem konkurencji. Powróćmy do przykładu regulacji dotyczących świadczenia usług medycznych. Według krytyków, gdy środowisko lekarskie dąży do ograniczenia prawa do świadczenia usług medycznych, korzyść z tego odnoszą przede wszystkim praktykujący lekarze, zaś koszty spadają na konsumentów, którzy muszą płacić wyższe ceny, a ich dostęp do innowacji jest ograniczony. Ostatecznie oparta na grupach interesu polityka jest niekorzystna dla wszystkich. Taksówkarz, który cieszy się, iż zablokował wejście do kraju tnących koszty aplikacji taksówkarskich, zapłaci więcej za wizytę u lekarza. A lekarz, którego branżowy lobbying broni przed nadmierną konkurencją, zapłaci więcej za jazdę taksówką. Obaj zaś będą musieli złożyć się na to, by w ich mieście działała opera, do której nie chodzą, ale o której finansowanie walczą artyści. I tak dalej. Co ciekawe, wszyscy oni mogą myśleć, iż świetnie wychodzą na tym interesie.
Gdzie leży prawda? Czy polityka, w której państwo ma prawo do regulowania rynku w imię interesów zgłaszanych przez grupy interesu, jest korzystna dla społeczeństwa? Odpowiedź na to pytanie, zależy w dużej mierze od tego, jak oceniamy działania rynku i państwa. Ci, którzy postrzegają rynek jako efektywny, samoregulujący się mechanizm, który zmusza przedsiębiorców do obniżania cen i zwiększania jakości, a równocześnie pozostają nieufni względem pomysłu, by zlecić politykom zadanie „naprawiania” rynku, są podejrzliwi wobec grup interesów i postulowanych przezeń regulacji. Z kolei ci, którzy twierdzą, iż politycy chcą i potrafią skutecznie naprawiać zawodności rynku, postrzegają grupy interesu jako istotny element zdrowego społeczeństwa. Mądrzy politycy będą potrafili rozróżnić, które propozycje związków branżowych, płyną z prawdziwej troski o dany obszar gospodarki, a które są wyrazem pogoni za rentą. Kto ma rację? Nie rozstrzygniemy tu tego sporu. Zarysowawszy to ekonomiczne tło, przyjrzyjmy się dwóm postulowanym przez środowiska artystyczne regulacjom.
Czy platformy streamingowe wzbogacają się kosztem twórców?
Jednym z celów przyjętej w 2019 roku unijnej Dyrektywy o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym było wzmocnienie pozycji autorów i artystów wobec globalnych platform internetowych, w tym serwisów streamingowych. Rozporządzenie przewiduje obowiązek zapewnienia twórcom „odpowiedniego i proporcjonalnego wynagrodzenia” z eksploatacji ich dzieł dostępnych na platformach oraz możliwość objęcia tych wynagrodzeń zbiorowym zarządzaniem. Według środowisk artystycznych szczególnie niepokojące są tzw. umowy typu buyout, w przypadku których autorzy filmów i seriali otrzymują od platform jednorazowe wynagrodzenie, zrzekając się praw do dalszych tantiem. Możesz stworzyć serial, który podbije świat i przez tygodnie będzie numerem jeden na Netfliksie, ale nie dostaniesz ani grosza więcej poza tym, co było w umowie. Dlaczego? Bo podpisałeś buyout i zrzekłeś się praw do dalszych tantiem. od dzisiaj twoje dzieło wzbogaca wyłącznie cyfrowego giganta. Według krytyków platformy korzystają ze swojej przewagi negocjacyjnej i wymuszają na twórcach tego typu umowy, przejmując tym samym nieproporcjonalnie dużą część zysków. Większy zjada mniejszego. Lub, jeżeli mniejszy jest mu do czegoś potrzebny, narzuca mniejszemu swoje warunki.
W sierpniu 2023 roku polskie środowisko filmowe – w tym Stowarzyszenie Filmowców Polskich (SFP) oraz będący jego częścią Związek Autorów i Producentów Audiowizualnych – wystosowało list otwarty do premiera z apelem o pilne wdrożenie unijnej dyrektywy i zagwarantowanie twórcom sprawiedliwych tantiem z eksploatacji ich dzieł na platformach VoD (Video on Demand). Autorzy listu wskazywali, iż Polska opóźnia implementację dyrektywy, co stawia rodzimych twórców w gorszej sytuacji od kolegów z innych państw unijnych. Krytykowali także uleganie rządu lobbingowi międzynarodowych gigantów technologicznych (co pokazuje, iż różne grupy lobbystów mają różne cele i mogą domagać się sprzecznych działań – zarówno regulowania, jak i nieregulowania danego obszaru gospodarki).
Nie wszyscy jednak zgadzają się, iż takie regulacje byłyby korzystne. Krytycy podnoszą, iż obowiązkowe tantiemy ograniczają swobodę zawierania umów. Państwo nie powinno kontrolować, w jaki sposób prywatne podmioty dogadują się między sobą. Jest to szczególnie problematyczne na rodzących się i gwałtownie rozwijających się rynkach. Regulacyjny gorset może bowiem spowodować petryfikację takich rynków i spowolnienie ich innowacyjności. Boom na danym obszarze to nie moment na regulacje. Dodatkowo nie jest jasne, na czym polegać ma „proporcjonalne” czy „sprawiedliwe” wynagrodzenie twórców. Ceny rynkowe ustalane są w sposób wolny w wyniku popytu, podaży i negocjacji między stronami. Państwo nie dysponuje narzędziem ustalania sprawiedliwych cen. Takie działania oznaczają dodatkowo konieczność powołania instytucji do monitorowania i egzekwowania płatności, co zwiększa biurokrację i koszty administracyjne. Co więcej, model buyout ma swoje zalety, pozwala bowiem precyzyjnie kalkulować koszty produkcji i licencjonowania. Platformy argumentują, iż model ten zapewnia stabilność finansową i możliwość podejmowania ryzyka. Wprowadzenie obowiązkowych tantiem od każdego odtworzenia zwiększyłoby koszty operacyjne, co prowadzić będzie do wyższych cen dla konsumentów oraz ograniczenia oferty. Część krytyków wskazuje również, iż najwięcej skorzystają duże organizacje zbiorowego zarządzania (OZZ) i ugruntowani twórcy, podczas gdy mniejsi artyści otrzymają znikome kwoty.
Opłata reprograficzna – czy kupując telefona, powinieneś płacić za możliwość kopiowania?
Drugim obszarem wzmożonego zainteresowania artystycznych związków branżowych jest powracająca co jakiś czas kwestia rozszerzenia zakresu opłaty reprograficznej. Opłata ta (zwana również opłatą od czystych nośników) pomyślana została jako rodzaj rekompensaty dla twórców za to, iż ich utwory są kopiowane. Idea jest tu prosta. Skoro prawo pozwala każdemu z nas skopiować (na prywatny użytek) legalnie nabytą książkę, płytę czy film, autorzy powinni dostać z tego tytułu jakieś wynagrodzenie. Ponieważ nie jesteśmy w stanie policzyć, kto ile razy coś skopiował (państwo nie sprawdza, czy przegrałeś jakąś płytę i dałeś do słuchania swojemu dziecku), wykorzystuje się tu mechanizm pośredni. Opłata doliczana jest automatycznie do ceny urządzeń i nośników, które umożliwiają kopiowanie: kserokopiarek, magnetofonów, kaset VHS, nagrywarek DVD itd. W Polsce mechanizm ten funkcjonuje od 1994 roku, jednak ostatnia większa aktualizacja miała miejsce w 2008 roku. Środowiska artystyczne wskazują jednak, iż konieczne jest uaktualnienie tego mechanizmu. Kto dziś używa poczciwych VHS-ów i wypala płyty? Ministerstwo Kultury chce rozszerzyć zakres objętych urządzeń o telefony, tablety, Smart TV, komputery, dekodery, dyski zewnętrzne i pendrive’y – ustalając stawkę na poziomie około 1% ceny sprzedaży tych urządzeń. Szacuje się, iż takie rozszerzenie przepisów przyniesie artystom dodatkowo 150-200 mln zł rocznie.
Tak jak w poprzednim przypadku, sprawy nie są tak proste, jak przedstawiają je środowiska artystyczne. Jak podnoszą krytycy, projekt objęcia wszystkich tych urządzeń opłatą jest sprzeczny zarówno z literą, jak i duchem unijnej dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym. Według ekspertów z Warsaw Enterprise Institute zaproponowane przez ministerstwo rozwiązanie „z góry zakłada, iż intencją konsumenta jest kopiowanie treści przechowywanych na urządzeniu. Nie ma znaczenia, czy konsument kupuje laptopa wyłącznie do pracy biurowej, dysk zewnętrzny do przechowywania rodzinnych zdjęć, a telefona dla starszej osoby, która będzie go używać tylko do dzwonienia. W każdym z tych przypadków kupujący jest zmuszony zapłacić rekompensatę tak, jakby już skopiował setki piosenek i filmów”. WEI wskazuje, iż szkoda wynikająca z prywatnego kopiowania w erze streamingu pozostaje nieudowodniona w skali, która uzasadniałaby objęcie wspomnianych urządzeń takim obciążeniem. Opłata reprograficzna ma dotyczyć kopiowania, a nie odtwarzania treści, a przecież większość użytkowników telefonów i laptopów korzysta ze streamingu i płaci abonamenty, uczciwie pokrywając koszty korzystania z utworów. Rozszerzenie opłaty spowoduje więc, iż słuchający muzyki i oglądający seriale na tych urządzeniach będą płacić podwójnie, niekorzystający zaś będą obciążeni opłatą bez powodu. Jest to nie tylko niesprawiedliwe, ale także wbrew orzecznictwu Trybunału Sprawiedliwości UE, który krytykował praktykę „podwójnego naliczania” za to samo użytkowanie. Projekt ustawy jest więc formą ukrytego podatku – każdy nabywca urządzenia płaci za możliwość kopiowania, choćby jeżeli nie zamierza z niego korzystać. Tłumaczenia ministerstwa, iż opłata nie jest podatkiem, gdyż wpływy z niej nie trafiają do skarbu państwa, ale do OZZ to semantyczny wykręt. jeżeli coś ma skrzydła jak kaczka, nogi jak kaczka i dziób jak kaczka, a na dodatek kwacze, to pewno jest to kaczka. A jeżeli w ramach jakiejś regulacji pieniądze są zabierane bez wyraźnego powodu jednej grupie (konsumentom sprzętu elektronicznego) i przekazywane drugiej, czyli artystom (na czym przy okazji zarabiają OZZ), to pewno jest to podatek.
Insiderzy i outsiderzy
Omówiłem dwa przykłady lobbingu artystycznych związków branżowych. Ocenę tego, czy działania te przedsiębrane są w imię interesu społecznego, czy w imię przywilejów branży, pozostawiam czytelnikowi. Od udzielenia odpowiedzi na te pytania bardziej zależy mi na uczuleniu go na fakt, iż powinniśmy pozostać krytyczni czy nieufni wobec propozycji regulowania rynku dla dobra jakiejś branży. Za pięknymi hasłami o trosce o daną gałąź rynku często kryje się bowiem gra o przywileje.
Insiderzy (członkowie grup interesu) mają swoje interesy i muszą o nie dbać. Jest to zrozumiałe, tym bardziej, iż inne grupy interesu nie próżnują. Ale by system był efektywny, outsiderzy (społeczeństwo) muszą kontrolować ich działania. Ostatecznie bowiem to oni będą musieli opłacić rachunek. I tu ujawnia się bardziej ogólna lekcja na temat demokracji. Jest to system, w którym outsiderzy mają kontrolować insiderów. Innymi słowy, zwykły obywatel ma pilnować, by grupy interesu działały na jego, a nie swoją korzyść. Czy outsider może kontrolować insidera? Czy nie wymagamy od zwykłego obywatela zbyt dużo?