Od wygaśnięcia programu „Bezpieczny Kredyt 2 proc.” mamy niespotykany okres, gdy władza nie „troszczy się” o rynek mieszkaniowy. I co? Ceny zwolniły, pojawiają się spadki, klienci mają większy wybór. Ale rządzący nie mogą się tym pochwalić, bo to sukces rynku i jego niewidzialnej ręki.
Gdy ponad 2 lata temu kupowałem inwestycyjnie kawalerkę na warszawskim Gocławiu miła pani w biurze dewelopera choćby nie poczęstowała kawą. O negocjacji ceny nie było mowy, padła wręcz przestroga: zaraz będzie drożej. Za mną kolejka chętnych na dziurę w ziemi ogrodzoną płotem. Teraz, miejsce postojowe gratis, kuchnię ufundują i komórkę na klatce. Cena przez cały czas wysoka, ale wpłacasz tylko 20 proc., reszta przy odbiorze. Deweloperzy, beneficjenci kolejnych programów mieszkaniowych, muszą się postarać, by przekonać i złowić klienta.
Na rynku wtórnym korekta jeszcze większa i długi czas oczekiwania na nabywcę. Sprzedają też inwestorzy, którzy uwierzyli, iż zawsze będzie drożej, a zyski z najmu spłacą bez trudu raty kredytów. A, iż było ich tak wielu, podaż obniżyła cenę. Tak to już na rynku bywa.
Ale kolejne ekipy wolały się z rynkiem pokłócić i po swojemu naprawiać go ustawami. I tak przez długie lata państwo bawi się w dewelopera i wpada we własną pułapkę biurokratycznych absurdów i własnej nieudolności (program „Mieszkanie Plus”), albo dopłaca do kredytów dolewając oliwy do ognia. Na koniec dnia młodzi ludzie z preferencyjnym kredytem kupują lokal, ale już o wiele droższy i wychodzi na to samo, a choćby gorzej. Bo na „obdarowanego” tanim kredytem, nakładane są różne rygory typu: nie możesz sprzedać, ani wynajmować. Wątpliwi beneficjenci i mnóstwo ofiar. To wszyscy ci, którzy nie łapiąc się na kolejne programy dopłat nie dość, iż składają się podatkami na dopłaty dla innych, to jeszcze sami kupować muszą na rozgrzanym rynku za większe pieniądze.
Co takiego sprawia, iż programy mieszkaniowe stały się stałą pozycją w agendzie każdej władzy? Mocne przeświadczenie, iż mieszkanie jest prawem, nie towarem. A raczej przeświadczenie, iż takie jest oczekiwanie społeczne, zwłaszcza wśród młodych, na dorobku, bez rodziców z milionami. I nie chodzi o dach nad głową, tylko mieszkanie w apartamentowcu na zielonym osiedlu. jeżeli wielu młodych tak właśnie myśli, to ogłaszając kolejne programy klasa polityczna sama to myślenie skutecznie kreuje, stając się adresatem mieszkaniowych roszczeń.
Cała nadzieja w tym, iż obecna sytuacja na rynku zmieni to myślenie i powściągnie kreatywność politycznych deweloperów, którzy zamiast szukać kolejnych dopalaczy, zajmą się znoszeniem przepisów krepujących budownictwo i obrót nieruchomościami.
Niestety, ta nadzieja wydaje się płonna. Władza zawsze znajduje sposób by napędzić ceny mieszkań. Poprzez podwyższanie płacy minimalnej pracujących na budowach, nie zawsze wykwalifikowanych robotników, przepędzenie budowlańców z „gorszych” części świata, wdrażanie zielonych ekofanaberii, walkę z patodeweloperką, czyli budownictwem dla mniej zamożnych, prawną ochroną dzikich lokatorów, obowiązkowe windy w blokach… Szerokie to pole, ale nie pod inwestycje budowlane, ale polityczne popisy regulatorów.
A może podatek katastralny rozwiąże problemy. Nie, stworzy nowe, dotąd nieznane. W sieci już krążą porady, jak przepisać mieszkania, by przez cały czas je mieć. Kancelarie prawne i notariusze już chłodzą szampany.
Felietony publikowane na naszej stronie przedstawiają poglądy autora, a nie oficjalne stanowisko Warsaw Enterprise Institute.