Milorad Dodik w świecie „wartości demokratycznych”

21 godzin temu

Próba zatrzymania prezydenta Republiki Serbskiej była kolejnym dowodnym przykładem groteski i nieporozumienia jakim jest Bośnia i Hercegowina.

Od 27 marca prezydent – wchodzącej w skład Bośni i Hercegowiny (BiH) – Republiki Serbskiej (RS), Milorad Dodik, ma status ściganego przestępcy. Sąd w Sarajewie, tj. Sąd Bośni i Hercegowiny, oskarżył Dodika o odmowę podporządkowania się decyzjom tzw. Biura Wysokiego Przedstawiciela (OHR). Do minionego piątku spekulowano także o możliwości wystawienia specjalnej „czerwonej noty” Interpolu. Wszystko to dzieje się w kontekście nowej fali – trwającej od początku lat 90. – konfrontacji politycznej pomiędzy władzami Republiki Serbskiej a centralnymi instytucjami Bośni i Hercegowiny, które są niemal w całości kontrolowane przez nominowanych urzędników wskazanych przez ośrodki zachodnie i wspieranych przez elity polityczne sprzyjające NATO.

Polityczne motywacje są tu zresztą bardzo słabo skrywane. Analogiczna sytuacja w Rumunii czy Francji wzbudza sporo kontrowersji, ponieważ są to kraje członkowskie UE. Tymczasem Republika Serbska wchodzi w skład czegoś, co trudno zdefiniować inaczej niż jako syntetyczne kondominium euro-amerykańskie pod nazwą Bośnia i Hercegowina. Zachodni nadzór sprawia jednak, iż i tam przenikają te same „wartości europejskie”, polegające na „demokracji”, „prawach człowieka” itd. Oczywiście, jest to jedynie zestaw frazesów, za którym kryje się niezrealizowane nigdy do końca marzenie manualnego sterowania BiH – w tym Republiką Serbską – w kolonialnym stylu i według doraźnego uznania.

Zrozumienie obecnych okoliczności, ich politycznego kontekstu, wymaga rozszerzonego historycznego wstępu.

Bośnia i Hercegowina – produkt państwopodobny

Bośnia i Hercegowina nie jest państwem i nigdy nim nie była. Przypomina jedynie organizm państwowy, bo istnieje na politycznej mapie świata, ma wyznaczone granice i oficjalne decorum w postaci flagi i godła. Poza tym jest to co najwyżej pseudopaństwowy twór, który wyłonił się z ruin Jugosławii. Dodajmy w tym miejscu, iż chodzi o ruiny powstałe w wyniku procesów zainicjowanych przez Zachód. Zgruzowanie Jugosławii Zachód nie tylko medialnie dopingował, ale też aktywnie finansował i wspierał politycznie; jest to proces wyczerpująco opisany choćby w obszernej monografii prof. Waldenberga pt. „Rozbicie Jugosławii. Od separacji Słowenii do wojny kosowskiej”.

Po rozpadzie ZSRR nie można było wszak pozwolić – z oczywistych powodów – na istnienie stosunkowo silnego, niezależnego, socjalistycznego czy post-socjalistycznego państwa położonego w sercu Bałkanów. Postawiono na rozbicie i dokładnie to osiągnięto. Nawiasem warto wspomnieć, iż dokładnie takim samym planem Zachód się chwali, jeżeli chodzi o Rosję; to jest znane modus operandi ośrodków imperialistycznych.

Oczywiście, konieczne było przygotowanie gruntu i sformatowanie opinii publicznej. Na początku lat 90. forsowano zatem intensywnie narrację, jakoby Jugosławia była „więzieniem narodów”. To nie był nowy leitmotif – ten sam oskarżycielski frazes stosowano przez całe lata 70. i 80. wobec Związku Radzieckiego; teraz zresztą wcale chętnie mówi się w ten sposób o Federacji Rosyjskiej. (Widać przy okazji, iż podręcznik do imperializmu stosowanego wymaga pewnej aktualizacji – ale to osobny temat). Umacniano w ludziach przekonanie, iż Jugosławia to sztuczna i głęboko represyjna struktura, na którą składały się biedne, potwornie uciśnione ludy, które przy ich marnym żywocie trzymało kilka dekad tylko jedno marzenie – by wyrwać się z okowów „więzienia narodów”. Nikt tego nie kwestionował, nikt nie zadawał pytań.

Referenda, bojkoty i antyserbskie represje

Dość dziwnym jest, na tle tego twierdzenia, fakt, iż nigdy nie przeprowadzono ogólnokrajowego referendum na ten temat w Jugosławii. Na początku lat 90. mieszkało w tym państwie 25 milionów obywateli i jakoś nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać ich wszystkich, czy faktycznie chcą rozmontowania SFRJ. Być może dlatego, iż takie referendum przeprowadzono wcześniej w ZSRR i 75% ludzi powiedziało wysadzeniu radzieckiego państwa w powietrze „niet”? Pisze o tym choćby Wikipedia. Przeprowadzono jedynie serię referendów na poziomie poszczególnych republik – i to w sposób wysoce wątpliwy.

Weźmy przykład Chorwacji. 19 maja 1991 roku zorganizowano tam plebiscyt, w którym pierwsze pytanie na karcie referendalnej brzmiało: „Czy jesteś za tym, aby Republika Chorwacji była suwerennym i niepodległym państwem, które gwarantuje autonomię kulturową i wszystkie prawa obywatelskie Serbom oraz przedstawicielom innych narodowości w Chorwacji, mającym swobodę tworzenia związku suwerennych państw z innymi republikami byłej Jugosławii?”

Uwagę zwraca oczywiście sformułowanie – „swoboda tworzenia związku suwerennych państw”. Co to adekwatnie znaczy? To celowo zastosowana niejednoznaczna formuła, która pozwalała oportunistycznym liderom nacjonalistycznym, takim jak Franjo Tuđman, interpretować wyniki wedle własnego uznania. I tak właśnie postąpili – forsując rozpad Jugosławii bez jakiejkolwiek poważnej debaty i bez zabezpieczenia interesów milionów ludzi, którzy chcieli utrzymania wspólnego państwa.

Następnie pojawiła się tzw. Komisja Badintera – prawna przykrywka zasłaniająca niemal jawne wspieranie tendencji separatystycznych i najbardziej zajadłych antykomunistów oraz nacjonalistów w poszczególnych republikach FSRJ. Nazwana na cześć Roberta Badintera, francuskiego sędziego, komisja ta została powołana przez Europejską Wspólnotę Gospodarczą 27 sierpnia 1991 roku, by dostarczyć „porad i ekspertyz prawnych” w sprawie rozpadu Jugosławii. Składała się z pięciu członków – prezesów trybunałów konstytucyjnych państw członkowskich EWG – i wydała piętnaście opinii na temat kluczowych kwestii prawnych wynikających z konfliktu. Faktycznie była to maszynka do przybijania pieczątek pod każdą separatystyczną inicjatywą, która była na rękę Zachodowi.

Opracowane wówczas kryteria dla poparcia „niezależności” były niezwykle luźne i ogólnikowe. Dość było, jeżeli dana republika przeprowadziła referendum – niezależnie od tego, jak wątpliwe były jego podstawy – i wynik można było, choćby na siłę, zinterpretować jako wskazujący na dążenie do secesji. Wówczas Zachód uznawał nowo powstałe „niepodległe” państwo. Oczywiście, nieodzowna była ogólna dykteryjka o poszanowaniu praw mniejszości i zobowiązanie do przestrzegania praw człowieka.

„Niepodległość Bośni” – kwadratura koła

Jednak choćby w tym, tak ogólnikowo zarysowanym kontekście wspierania separatyzmów rozsadzających Jugosławię, nie dało się zainicjować powstania Bośni i Hercegowiny. Takie coś bowiem nigdy wcześniej nie istniało jako niepodległe państwo – pojawiło się dopiero w latach 90. XX wieku. Historycznie była to prowincja Imperium Osmańskiego od 1463 do 1878 roku. Następnie została wchłonięta przez Cesarstwo Austro-Węgierskie, a po I wojnie światowej stała się częścią Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, późniejszego Królestwa Jugosławii.

W czasie II wojny światowej terytorium to weszło w skład nazistowskiego Niezależnego Państwa Chorwackiego pod wodzą jednego z największych zwyrodnialców nowej historii Europy i świata – Ante Pavelicia. Po wojnie Bośnia i Hercegowina została jedną z sześciu republik konstytutywnych Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii pod przywództwem Tito.

Jugosławia była dość złożonym organizmem federacyjnym. Składała się z sześciu republik i wielu grup narodowościowych, etnicznych lub grup o tego typu aspiracjach. Konstytucja Jugosławii z 1974 roku uznawała sześć narodów: Serbów, Chorwatów, Muzułmanów, Słoweńców, Czarnogórców i Macedończyków. Konstytucja ta przyznawała prawo do samostanowienia, w tym do secesji, wszystkim tym narodom, ale – co bardzo ważne – nie republikom; nie terytoriom i instytucjom. Miało to najważniejsze znaczenie, ponieważ podkreślało, iż samostanowienie było prawem narodów, a nie administracyjnych bytów terytorialnych.

W tym kontekście Bośnia i Hercegowina stanowiła poważne wyzwanie. Była to wieloetniczna republika, pozbawiona jednej, dominującej tożsamości narodowej. Jej ludność składała się głównie z Serbów, Chorwatów i Muzułmanów. W przeciwieństwie do innych republik, nazwanych od dominujących w nich etnosach (np. Serbia od Serbów, Chorwacja od Chorwatów), Bośnia i Hercegowina nie była republiką jednego, ale wielu narodów.

Ramy konstytucyjne (i federalne, i w poszczególnych republikach) Jugosławii zostały starannie zaprojektowane w taki sposób, aby wszelkie zmiany wewnątrz republik respektowały prawa do samostanowienia wszystkich narodów wchodzących w ich skład. W przypadku Socjalistycznej Republiki Chorwacji konstytucja uznawała zarówno Chorwatów, jak i Serbów za narody konstytutywne. Jednak wraz z politycznym awansem Franjo Tuđmana i jego partii – Chorwackiej Wspólnoty Demokratycznej (HDZ), po wyborach przeprowadzonych w dniach 22-23 kwietnia i 6-7 maja 1990 roku, wprowadzono istotne zmiany konstytucyjne. Nowa konstytucja, ogłoszona 22 grudnia 1990 roku, zdefiniowała Chorwację jako „państwo narodowe narodu chorwackiego”, wyłączając Serbów jako drugą nację konstytutywną.

Droga do wojny

To działanie doprowadziło do natychmiastowych i gwałtownych reakcji ze strony mniejszości serbskiej w Chorwacji. Zaniepokojeni degradacją prawną oraz masowymi czystkami etnicznymi w administracji publicznej – zwłaszcza w policji – Serbowie wszczęli protesty w swoich większościowych enklawach. Protesty te doprowadziły do proklamowania Serbskiego Autonomicznego Okręgu Krajina w październiku 1990 roku. Wówczas serbscy przywódcy polityczni podjęli próbę uzyskania autonomii w odpowiedzi na zagrożenia płynące ze strony chorwackiego rządu. Scenariusz bardzo podobny do tego, który Zachód realizował poprzez swoje proxy w Kijowie po 2014 roku.

Zlekceważenie początkowych protestów przez rząd chorwacki oraz jednostronne zmiany konstytucyjne nie tylko pozbawiły mniejszość serbską praw obywatelskich, ale również celowo stworzyły warunki do eskalacji napięć. Brak dialogu i tłumienie praw politycznych Serbów pogłębiły podziały etniczne, co ostatecznie doprowadziło do brutalnych konfliktów, które ogarnęły region w kolejnych latach.

Ten sam manewr zastosowano w Bośni i Hercegowinie – choć w znacznie bardziej złożonych warunkach. Tamtejsza populacja stanowiła mozaikę grup etnicznych: około 40% stanowili Muzułmanie (nazwani później Bośniakami), 35% Serbowie, a 17% Chorwaci; reszta identyfikowała się jako Jugosłowianie. Konstytucja Jugosławii z 1974 roku oraz konstytucja Socjalistycznej Republiki Bośni i Hercegowiny jasno stanowiły, iż wszelkie zmiany konstytucyjne, takie jak secesja, wymagały konsensusu wszystkich trzech narodów konstytutywnych – Muzułmanów, Chorwatów i Serbów. Zasada ta została ustanowiona po to, by zagwarantować poszanowanie zróżnicowanej etnicznie struktury republiki przy podejmowaniu kluczowych decyzji politycznych.

Jednakże mocarstwa zachodnie – w pełni świadome tych okoliczności ustrojowych – postanowiły je obejść, opowiadając się, w histerycznym tonie, za koniecznością przeprowadzenia referendum. Politycy zachodni głosili wszem i wobec, iż jeżeli ponad dwie trzecie głosujących opowie się za secesją, niepodległość Bośni i Hercegowiny zostanie uznana. Wówczas tamtejsi Serbowie, powołując się na konstytucyjny wymóg zgody wszystkich narodów konstytutywnych, sprzeciwili się temu rozwiązaniu. Ponieważ przeprowadzenie referendum bez ich zgody jawnie narusza normy konstytucyjne, Serbowie odmówili udziału w nim.

Referendum odbyło się 29 lutego i 1 marca 1992 roku. Ze względu na bojkot ze strony Serbów frekwencja wyniosła około 60% (z czego 99,7% opowiedziało się za niepodległością). Zabrakło więc choćby większości dwóch trzecich, którą Zachód wymyślił jako wiarygodny poziom udziału wszystkich uprawnionych do głosowania. Mimo to parlament Bośni ogłosił niepodległość 3 marca 1992 roku. Wspólnota Europejska i Stany Zjednoczone uznały ją odpowiednio 6 i 7 kwietnia 1992 roku.

Naturalnie, ruch ten otworzył piekielny sezam. Serbowie, którzy byli już wówczas otwarcie wrogo traktowani i obawiali się nasilenia represji, odmówili uznania swojego statusu jako części „niepodległej Bośni i Hercegowiny” zdominowanej politycznie przez Muzułmanów i Chorwatów – i nieco ponad tydzień później, 9 stycznia 1992 roku, ogłosili decyzję o powołaniu Republiki Serbskiej.

Jej zamiarem nie było jednak samodzielne bytowanie, ale swego rodzaju secesja od secesji, tj. Serbowie z Bośni chcieli wyłączyć się z procesu kształtowania „państwa” bośniackiego i pozostać w Jugosławii. Tymczasem proces ten przedstawiany jest w mediach i opracowaniach akademickich oraz podręcznikach do historii fałszywie jako rzekoma ofensywa kontrolowanego przez Serbów Belgradu przeciwko „niepodległościowym aspiracjom narodu bośniackiego”. Dokładnie według tego samego wzorca od 2014 roku opowiada się na Kolektywnym Zachodzie tanie klechdy o tym, jakoby Donieck i Ługańsk były projektami Moskwy, do których mieszkańców tych regionów zaprzęgnięto jako rosyjskie proxy, by podminowali proces nowego „cywilizacyjnego wyboru”, którego zwieńczeniem był euromajdan w Kijowie. Oczywiste i jawne kłamstwo.

Celem bośniackich Serbów było pozostanie w składzie Jugosławii. Zachód nie mógł na to pozwolić, gdyż to podważyłoby wiarygodność całego procesu rzekomego emancypowania się kolejnych „nacji” i ich brawurowych ucieczek z „więzienia narodów”. To dało początek wojnie w Bośni.

Gwoli uczciwości należy w tym kontekście zaznaczyć, iż postacie takie jak Lord Carrington – były przewodniczący Konferencji Pokojowej Wspólnoty Europejskiej w sprawie Jugosławii – oraz Javier Pérez de Cuéllar, ówczesny sekretarz generalny ONZ, przewidywali i publicznie ostrzegali o niebezpieczeństwach „przedwczesnego uznania” niepodległości Bośni bez znalezienia rozwiązań wewnętrznych napięć etnicznych i uprzedzali, iż może to doprowadzić „nawet do wojny”.

Wobec takiego rozwoju okoliczności mocarstwa zachodnie, które wcześniej wspierały rozpad Jugosławii w imię prawa narodów do samostanowienia, nagle przestawiły propagandową wajchę i zaczęły intensywnie nalegać na uznanie „absolutnej nienaruszalności” granic Bośni i Hercegowiny. Ta oczywista hipokryzja – popieranie secesji w jednym przypadku i sprzeciw wobec niej w innym – dodatkowo pogłębiła napięcia.

Wojna, która była nieodzownym wynikiem zachodnich machinacji, była wyniszczająca, naznaczona ogromnymi stratami ludzkimi i okrucieństwami po wszystkich stronach konfliktu. Serbowie zasadniczo wygrali tę wojnę, choć można rzec – nie w pełni. Ostatecznie bowiem wywalczyli faktyczny i usankcjonowany międzynarodowo podział Bośni i Hercegowiny na dwa wzajemnie wyalienowane twory: tzw. Federację Bośni i Hercegowiny oraz proklamowaną przez nich Republikę Serbską – każdy z nich posiadający pełną autonomię i obowiązek minimalnej współpracy między sobą.

Przed i po Dayton

Porozumienie z Dayton, podpisane w grudniu 1995 roku, które zakończyło oficjalnie wojnę, ustanowiło Bośnię i Hercegowinę jako jedno państwo, składające się z tych dwóch autonomicznych jednostek. Zgodnie z nim powstała silnie zdecentralizowana struktura zarządzania. Władze centralne w Sarajewie odpowiedzialne były głównie za politykę zagraniczną. Federacja i Republika miały prowadzić samodzielną politykę wewnętrzną. Oficjalnie tłumaczono wówczas, iż celem powołania tego osobliwego tworu, jakim jest Bośnia i Hercegowina, było umożliwienie współistnienia tych dwóch bytów w ramach luźnej konfederacji, z minimalną ingerencją centrum i uznaniem głębokich podziałów, które doprowadziły do konfliktu.

Jednak niemal natychmiast po podpisaniu porozumienia mocarstwa zachodnie rozpoczęły działania zmierzające do wzmocnienia instytucji centralnych w BiH. Urząd Wysokiego Przedstawiciela (OHR) został powołany na mocy Aneksu nr 10 Porozumienia z Dayton. Miał pierwotnie być instytucją tymczasową, nadzorującą cywilne wdrażanie procesu pokojowego. Artykuł V tego aneksu ustanawiał Wysokiego Przedstawiciela jako ostateczną instancję w kwestii „interpretacji zapisów dotyczących bezpośredniego stosowania”. Innymi słowy – człowiek piastujący to stanowisko miał rozstrzygać spory interpretacyjne dotyczące implementacji tego czy innego punktu z zakresu działań składających się na „proces pokojowy”.

Już w 1997 roku Rada Wdrażania Pokoju (PIC), międzynarodowe ciało nadzorujące realizację porozumień, zebrała się w Bonn. Podczas tego spotkania przyznano Urzędowi Wysokiego Przedstawiciela rozszerzone uprawnienia – tzw. „Bonn Powers” (w polskiej publicystyce tamtego okresu pojawiały się sformułowania „uprawnienia bońskie” lub „pełnomocnictwa bońskie”) – pozwalające mu narzucać prawo i usuwać ze stanowisk wybranych urzędników, uznanych za „naruszających proces pokojowy”. To oznaczało totalną zmianę roli OHR – z pierwotnie przewidzianej funkcji wspierającej i konsultacyjnej, do roli czynnika decyzyjnego i wykonawczego.

Zostało to odebrane, słusznie zresztą, jako naruszenie uzgodnionych procesów demokratycznych i suwerenności jednostek konstytutywnych Bośni i Hercegowiny. Proces centralizacji władzy natychmiast wywołał napięcia, szczególnie w Republice Serbskiej. Od tamtego czasu jej władze próbują – z mniejszą lub większą śmiałością – przeciwstawić się dyktatowi OHR. Proces ten trwa już niemal trzy dekady.

Czym „zawinił” Dodik i w jaki sposób go „skazano”?

Niedawno, zgodnie z pierwotnymi postanowieniami Porozumień z Dayton, Zgromadzenie Narodowe Republiki Serbskiej uchwaliło ustawę uznającą grunty rolne, infrastrukturę i inne nieruchomości znajdujące się na jej terytorium za własność Republiki Serbskiej. Był to sposób legislacyjnego zaznaczenia autonomii RS usankcjonowanej w 1995 roku.

Jednak Trybunał Konstytucyjny Bośni i Hercegowiny na początku tego roku zakwestionował to stanowisko. 6 lutego 2020 roku orzekł, iż artykuł 53 ustawy o gruntach rolnych Republiki Serbskiej jest niezgodny z Konstytucją Bośni i Hercegowiny, co w praktyce oznaczało jego unieważnienie. Trybunał podkreślił, iż mienie państwowe pozostaje w wyłącznej gestii instytucji centralnych Bośni i Hercegowiny, a jednostki składowe nie mają prawa samodzielnie nim rozporządzać.

Skład Trybunału Konstytucyjnego, w kontekście opisanych powyżej procesów i wydarzeń, nie zaskakuje. Zgodnie z porozumieniami z Dayton, składa się z dziewięciu sędziów: czterech powoływanych przez Izbę Reprezentantów Federacji Bośni i Hercegowiny, dwóch przez Zgromadzenie Narodowe Republiki Serbskiej oraz trzech sędziów zagranicznych mianowanych przez przewodniczącego Europejskiego Trybunału Praw Człowieka po konsultacji z Prezydium Bośni i Hercegowiny. Sędziowie zagraniczni nie mogą być obywatelami BiH ani żadnego z państw sąsiednich.

Taka struktura Trybunału jest oczywiście krytykowana przez władze Republiki Serbskiej, która postrzega, wcale nie bezzasadnie, obecność zagranicznych sędziów jako formę zewnętrznej ingerencji, najczęściej wymierzonej w Serbów. Najnowsze orzeczenia przeciwko działaniom legislacyjnym Republiki Serbskiej jeszcze bardziej zaostrzyły te nastroje. Przywódcy RS, w tym Milorad Dodik, argumentują, iż Trybunał Konstytucyjny, wzmocniony głosami sędziów zagranicznych, systematycznie podważa autonomię tego bytu, unieważniając ustawy przyjmowane przez jego demokratycznie wybrane zgromadzenie.

Tymczasem Republika Serbska, uchwalając kontestowane prawo, działała całkowicie zgodnie z Porozumieniami z Dayton. Nie ma w nich ani jednego zapisu, który wskazywałby, iż ziemia, mienie czy infrastruktura należą do tzw. „państwa” Bośnia i Hercegowina. Nawiasem, gdyby taka propozycja padła w Dayton, nie doszłoby wówczas do żadnego porozumienia. Cały jego sens polegał na stworzeniu bardzo luźnej konfederacji dwóch bytów, a nie państwa. Zatem, gdy Zgromadzenie Republiki Serbskiej uchwaliło przepisy stwierdzające, iż ziemia rolna, infrastruktura i nieruchomości należą do Republiki Serbskiej, działało dokładnie w granicach przewidzianych przez Porozumienia z Dayton.

Oczywiście, potem przyszła kolej na proces. Dodik się nie pojawił – bo niby czemu miałby to uczynić? To oczywisty polityczny cyrk. Został skazany zaocznie i objęty sześcioletnim zakazem pełnienia funkcji publicznych. Przypomnijmy – mowa jest o w tej chwili urzędującym prezydencie! Dodik, po wydaniu tego wyroku, publicznie napyskował sarajewskim sędziom, w odpowiedzi na co ci wydali nakaz aresztowania.

Problem tylko polega na tym, iż taki nakaz trzeba jeszcze móc wykonać. Władze w BiH długo wahały się by w końcu zmobilizować policję (SIPA, State Investigation and Protection Agency; państwo BiH jest tak „niepodległe, iż choćby na oficjalnych logotypach urzędów i instytucji używa anglojęzycznych określeń i skrótów) lub wojsko celem aresztowania – powtórzmy: urzędującego prezydenta Republiki Serbskiej. Obawiano się, iż doszłoby do poważnej destabilizacji, a może i konfliktu zbrojnego, który natychmiast uruchomiłby reakcję Belgradu, niezależnie od tego, jak bardzo prezydentowi Vučiciowi by się to nie widziało. Obyło się jednak bez przemocy, ale scenka rodzajowa, która zaszła we Wschodnim Sarajewie w pełni ujawniła karykaturalność „państwa” BiH.

23 kwietnia w Administracyjnym Centrum Rządu Republiki Serbskiej w Wschodnim Sarajewie doszło około godziny 17:00 czasu lokalnego trzech inspektorów SIPA próbowało doręczyć Dodikowi nakaz aresztowania, gdy przebywał na oficjalnym spotkaniu z lokalnymi samorządowcami. Funkcjonariusze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Republiki Serbskiej natychmiast zablokowali dostęp do budynku, grożąc użyciem siły wobec czego inspektorzy SIPA się wycofali. Dodik, eskortowany przez wiernych sobie policjantów i agentów, bezpiecznie opuścił budynek następnego dnia. SIPA formalnie zgłosiła incydent jako możliwe przestępstwo zbrojnego buntu ze strony policji RS, jednak na miejscu nie podjęto oczywiście żadnych realnych działań operacyjnych mających na celu aresztowanie Dodika siłą.

W odpowiedzi na te wydarzenia wysoki przedstawiciel Christian Schmidt ogłosił 24 kwietniadecyzję o natychmiastowym zawieszeniu finansowania z budżetu państwa dla partii rządzących w Republice Serbskiej, w tym Sojuszu Niezależnych Socjaldemokratów (SNSD) Milorada Dodika oraz Zjednoczonej Serbii. Schmidt uzasadnił swoją decyzję, a jakże, koniecznością ochrony konstytucyjnego porządku kraju i przeciwdziałania rażącemu naruszaniu postanowień porozumienia z Dayton. Podkreślił, iż działania władz RS są „bezpośrednim atakiem na integralność instytucji państwowych”. W odpowiedzi na te kroki Milorad Dodik oświadczył, iż decyzje Schmidta są dla niego nielegalne, i zagroził jego aresztowaniem w przypadku, gdyby wysoki przedstawiciel pojawił się na terytorium Republiki Serbskiej. I tak to się toczy…

Gdyby którakolwiek ze stron faktycznie użyła przemocy sytuacja stałaby się nieprzewidywalna i niekontrolowalna – choćby gdyby nie doszło do realnej wymiany ognia między siłami porządkowymi RS i BiH – tego rodzaju napięcie byłoby ostatnim gwoździem do trumny „państwa” pod nazwą Bośnia i Hercegowina.

(tekst opublikowany pierwotnie na substack. Przedruk za zgodą Autora)

Idź do oryginalnego materiału