My już są Amerykany? Zaporowe ceny mieszkań to żaden postęp

8 miesięcy temu

Martwią was wysokie ceny mieszkań? Głowa do góry! – pociesza Jędrzej Bielecki w „Rzeczpospolitej”. Tak naprawdę wszystko idzie zgodnie z planem. „Ceny mieszkań w polskiej stolicy są już prawie tak wysokie jak w hiszpańskiej. To dlatego, iż Polska staje się integralną częścią zachodniej Europy. To nie powinno budzić niepokoju” – pisze.

Jak zauważa Bielecki, ceny mieszkań w Warszawie to dziś około 3,5 tys. euro za metr kwadratowy. I wylicza: „Opóźnienie, które goni ostatnio Warszawa, już dawno temu nadrobiła Praga (4,8 tys. euro za metr kw.) i dziś wcale nie jest tańsza od Wiednia (4,9 tys.), i nie tak wiele dzieli ją już od Berlina (5,7 tys.). Przykład Lizbony, stolicy biedniejszej od Polski Portugalii, gdzie za metr trzeba zapłacić 5,3 tys. euro, pokazuje, jak duży pozostało margines wzrostu cen nad Wisłą”.

Czujecie tę ekscytację z pogoni za Pragą i Wiedniem? Może powinniśmy postawić specjalny licznik w Warszawie i celebrować za każdym razem, gdy ceny mieszkań w stolicy przeskoczą ceny w kolejnym z europejskich miast? Zachód coraz, coraz bliżej!

Łatwo kpić z wywodu Bieleckiego, ale to nie powinno przesłonić nam rzeczy najważniejszej: za jego rozumowaniem kryje się bardzo popularna idea, która raz po raz powraca w polskiej debacie publicznej.

Wystarczy przyjrzeć się, jak adekwatnie Bielecki uzasadnia wzrost cen mieszkań. Pisze on, iż w odniesieniu do Polski „utrwalił się […] obraz kraju, gdzie można bezpiecznie i z zyskiem ulokować swoje oszczędności. Także w nieruchomościach”.

Innymi słowy, wysokie ceny mieszkań to skutek tego, iż właściciele kapitału chcą inwestować w polskie nieruchomości. A to przecież dobrze, prawda? Bo tak się mierzy postęp, nowoczesność, zachodniość, europejskość. Nie tym, ilu ludzi stać na godne warunki mieszkalne, ale tym, ilu ludzi chce i może u nas inwestować. Nie tym, jak się powodzi najbiedniejszym i średniakom, ale tym, na ile mogą sobie pozwolić najbogatsi. Nie tym, ile mamy cennych dóbr wspólnych, ale tym, ile prywatnych biznesów udaje się otwierać.

„Cieszy coraz większa świadomość ekonomiczna Polaków. Może nie będziemy dziadować na starość” – tak Krzysztof Stanowski zareagował na wieść, iż 70 proc. mieszkań w Polsce jest kupowanych na cele inwestycyjne. To kwintesencja tego sposobu myślenia. Nieważne, ilu ludzi stać na podstawowe dobra – ważne, ilu stać na zbijanie na nich kapitału. Tak się unika „dziadowania”.

Cieszy coraz większą świadomość ekonomiczna Polaków. Może nie będziemy dziadować na starość. https://t.co/c2HL7YjX3B

— Krzysztof Stanowski (@K_Stanowski) September 28, 2023

Wyznanie wiary III RP

Zatroszczcie się o najbogatszych, a dobrobyt sam przyjdzie – oto kapitalistyczne wyznanie wiary III RP.

Dlatego nigdy dość powtarzania, iż ta idea jest durnym mitem. Opiera się na mylnym wyobrażeniu o historii rozwoju państw zachodnich, na wielokrotnie skompromitowanym przekonaniu o skapywaniu bogactwa od najzamożniejszych do całej reszty, wreszcie na naiwnym podejściu do samego dobrobytu.

Skąd się wzięło to wyobrażenie? Jak zwykle, nie ma jednej przyczyny.

Wielu powie, iż doskonale wpisuje się ono w „długie trwanie” Polski. Kto ciekaw, niech sięgnie choćby po książkę Adama Leszczyńskiego Obrońcy pańszczyzny, gdzie autor pokazuje, jak polskie elity uważały, iż co dobre dla nich, jest dobre dla kraju – a co dobre dla reszty, to początek upadku Polski.

Niemniej można też wskazać na o wiele bliższy nam historycznie trend: zachwyt nad Stanami Zjednoczonymi. A konkretnie Stanami Zjednoczonymi z czasów Ronalda Reagana. Mnóstwo najbardziej wpływowych polityków, dziennikarzy czy po prostu komentatorów rzeczywistości wychowało się w kulcie reaganowskiej Ameryki. Szczerze pisał o tym kiedyś Tomasz Lis: „Moje pokolenie, podobnie jak i starsze, marzyło, by Polska stała się czymś na podobieństwo tak idealizowanej wtedy przez nas Ameryki”.

Ministrowie pracy brali udział w uroczystościach z okazji otwarcia pierwszego McDonalda w naszym kraju, a nowobogaccy marzyli, żeby być jak Carringtonowie z Dynastii.

Kult USA to grzech pierworodny III RP, który wypaczył nasze spojrzenie na postęp, rozwój i na cały Zachód. Wyobrażaliśmy sobie kapitalizm jako niczym nieskrępowany rynek, na którym zaradni się bogacą, a mniej przedsiębiorcze jednostki, tak czy inaczej, z tego bogactwa korzystają, bo napędza ono gospodarkę. Wszystko, co przeczyło tej wizji, dostawało etykietkę: PRL, homo sovieticus, gułagi.

I tak oto wylądowaliśmy w kraju, który prawdopodobnie ma jeden z najwyższych wskaźników nierówności w Europie, notorycznie niedofinasowany system ochrony zdrowia i brak uznania dla dóbr wspólnych. A horrendalne ceny mieszkań są uznawane przez niektórych za symbol postępu.

Przegapione inspiracje

Można się zastanawiać, jak wyglądałaby polska debata polityczna, gdybyśmy za wzór wzięli nie USA Reagana, ale na przykład Niemcy, Francję czy któreś z państw skandynawskich. To jasne, iż żadnego systemu gospodarczego z tych państw nie dałoby się przenieść do Polski w stu procentach. Niemniej inne punkty odniesienia mogłyby nam pomóc inaczej rozłożyć priorytety polityczne.

Łatwiej byłoby zrozumieć, iż Zachód to nie tylko wolny rynek, ale też hojna polityka socjalna. I nie, nie było tak, iż te państwa cały XX wiek zarabiały, a dopiero potem „rozdawały”. Tak może myśleć tylko ktoś, kto postrzega socjal jako rozdawnictwo, a nie inwestycję. W rzeczywistości wysokie wydatki państwa nie stały na przeszkodzie rozwojowi gospodarczemu tych krajów, ale go nieustannie wspomagały.

Jak piszą badacze rozwoju gospodarczego Esteban Ortiz-Ospina i Max Roser: „Pod koniec XIX wieku kraje europejskie wydawały za pośrednictwem rządu mniej niż 10 proc. PKB. W XXI wieku w wielu krajach europejskich odsetek ten przekracza 50 proc. Wzrost w wartościach bezwzględnych – a nie w ujęciu względnym – jest znacznie większy, ponieważ poziom PKB na mieszkańca wzrósł w tym okresie znacząco”. Zaznaczają też, iż najważniejszy był tu okres po II wojnie światowej. Gdy my mieliśmy PRL, kraje zachodnie wcale nie ograniczały roli państwa i polityki socjalnej. Wręcz przeciwnie: „wydatki publiczne rosły szczególnie gwałtownie w latach 1945–1980 […] wynikało to ze wzrostu wydatków socjalnych” – zauważają Ortiz-Ospina i Roser.

Pewnie łatwiej byłoby nam też zrozumieć, iż silne związki zawodowe i ochrona pracowników to też nie socjalizm, ale konieczna składowa każdego państwa kapitalistycznego, które nie chce ryzykować rozpadu demokracji w wyniku narastających nierówności. I może mielibyśmy w tej chwili trochę lepsze statystyki przynależności do związków zawodowych. Według danych CBOS należy do nich tylko 5,5 proc. Polaków, czyli jakieś 10,5 proc. pracowników najemnych (średnia w Unii to 23 proc. pracowników najemnych).

Zapewne łatwiej byłoby też zrozumieć, iż nie, Polska wcale nie ma wysokich podatków, na pewno nie dla ludzi zarabiających powyżej średniej krajowej. A dyskusja o systemie podatkowym nie toczyłaby się tak bardzo pod dyktando szantażu, iż przedsiębiorczy i zaradni uciekną z Polski, jeżeli tylko będą musieli zapłacić w podatkach odrobinę więcej. Swoją drogą, to ciekawe, iż zwykle chcą uciekać do tych krajów, gdzie podatki dla najlepiej zarabiających są dużo wyższe niż w Polsce. Trochę tak, jakby to jednak nie niskie podatki były wyznacznikiem dobrego państwa…

No i może łatwiej byłoby nam też zrozumieć, iż nie można każdej usługi rozpatrywać tylko z punktu widzenia zysków. Oszczędziłoby to nam dyskusji o „marnotrawnej” opiece zdrowotnej czy nierentownych kolejach. I dałoby szansę pójść ścieżką zachwalaną przez historyka Tony’ego Judta, który tłumaczył pozafinansową wartość usług publicznych na przykładzie kolei: „Francuzi i Włosi od dawna traktują swoje koleje jako podmioty świadczące usługi na rzecz społeczeństwa. Na utrzymanie pociągów kursujących do odległych regionów, mimo iż są to linie niedochodowe, łożą lokalne społeczności. Zmniejsza to szkody w środowisku naturalnym powodowane przez alternatywny wobec kolei transport drogowy. A zatem stacja kolejowa i usługi, które świadczy, są przejawem i symbolem społeczeństwa jako zbiorowości, która ma wspólne dążenia”.

Woda na antyunijny młyn

Zamiast więc po prostu kpić sobie z traktowania wysokich cen mieszkań jako oznaki postępu, może pora wyrwać z korzeniami mit, na którym zasadzają się tego rodzaju opowieści? I zamiast beznadziejnych prób budowania drugich Stanów Zjednoczonych epoki Reagana, pójść śmiało w stronę tego, co w dziedzictwie europejskim najlepsze – czyli państwa dobrobytu?

A stawka jest dziś wyjątkowo wysoka. Mamy bowiem co najmniej dwie partie – PiS i Konfederację – które puszczają do wyborców oko w sprawie możliwości opuszczenia Unii Europejskiej. choćby jeżeli robią to tylko cynicznie, nie na serio, jedynie na potrzeby łatwego zdobywania głosów, to przykład brexitu pokazuje, iż raz rozbudzone nastroje eurosceptyczne trudno ostudzić.

Zadajmy sobie proste pytanie. jeżeli zaczniemy sugerować Polakom, iż „Europa” i „Zachód” polegają na tym, iż większości ludzi nie stać na mieszkanie, to komu takie opowieści będą sprzyjać? Zaryzykuję tezę, iż właśnie przeciwnikom Unii Europejskiej. Bo dostają do ręki prosty argument: po co nam taka Europa? Europa jako poletko inwestorów to mało atrakcyjna wizja dla większości Polaków. Potrzebujemy innej, pozytywnej wizji „Zachodu” i „Europy”. Wystarczy się tej Europie dobrze przyjrzeć.

Idź do oryginalnego materiału