Rezultaty ich działania oraz ich skuteczność podpowiadają ewentualność, iż pracują tam tylko w niedzielę, i to dlatego. To by ich mocno upodobniało do kapłanów, tylko świeckich, do czego mają zresztą ciągoty. Praca w niedziele i święta – ale tylko – jest przecież jedną z lepszych stron zawodu księdza. Im wtedy – w odróżnieniu od wiernych – bardziej się opłaca przychodzić do kościoła.
W Tygodniku Powszechnym socjolog prof. Sadura przeciwstawia „kulturę zapierdolu” (teraz już tak się mówi na kazaniach w katolickim piśmie) „klasie ludowej”. „Wyjazdy zagraniczne i egzotyka nie są zarezerwowane wyłącznie dla tych, którzy to sobie wyszarpali. Rośnie grono ludzi, których zwyczajnie na to stać. I choćby nie musieli dorabiać się w tym celu przez lata!”. I profesor konkluduje: „Po prostu wakacje to coś, czym cieszy się także klasa ludowa”.
Najbardziej zwraca uwagę nowe rozumienie „klasy ludowej”: to ci, którzy nie muszą się dorabiać, tylko przychodzi im wszystko „zwyczajnie”; w zasadzie bez związku ze swoją pracą czy niepracą. Kiedyś „klasa ludowa” była tą, która harowała i choćby z tego powodu mogło jej być trochę żal, ale teraz w „kulturze zapierdolu” tkwią jacyś inni frajerzy, a lud ma wszystko to, co tamci, ale bez tych wszystkich uciążliwości i grając im na nosie.
No, tego to choćby Marks z Engelsem nie wymyślili: żeby proletariat to byli ci, którzy pracują najmniej, jeżeli w ogóle. I to nie z powodu bezrobocia, tylko z przesytu, bo na wszystko stać ich „zwyczajnie”.