Pani Danusia spędzi święta sama. "Przeszłam na emeryturę i wydawało mi się, iż teraz to nareszcie sobie pożyjemy"

1 tydzień temu
Zdjęcie: Gazeta.pl


Mąż pani Danusi zmarł dwa lata temu. Od tamtej pory 64-latka próbuje uporać się z poczuciem osamotnienia, pomagając w stowarzyszeniu mali bracia Ubogich. - Najtrudniejsza jest Wigilia i święta. W tygodniu jeszcze jest gdzie pójść. [...] W święta, jak się ogląda telewizję i widzi rodzinne spotkania, to naprawdę robi się przykro - opowiada.
Klaudia Kolasa, gazeta.pl: Od czego zaczniemy opowiadać pani historię?
Pani Danusia: Może od początku, od domu rodzinnego. Byłam rozpieszczoną jedynaczką. Między moimi rodzicami była duża różnica wieku. Mama miała 35 lat, tata 54. Nigdy mi niczego nie zabraniali. Mogłam chodzić na imprezy, mogłam wracać do domu o trzeciej nad ranem. Do dziś pamiętam, jak tatuś mi powiedział: "Ja cię nie będę kontrolował, tylko pamiętaj, iż jak zrobisz coś źle, to do końca życia możesz ponosić konsekwencje. Nie podważaj naszego zaufania". Zawsze miałam to w głowie i zawsze starałam się robić tak, żeby wyrosnąć na dobrego człowieka.


REKLAMA


Zobacz wideo Znowu to zrobiliśmy. Testujemy świąteczne menu Magdy Gessler


Myślę, iż się udało. Dzieli się pani tym dobrem w stowarzyszeniu mali bracia Ubogich.
W fundacji jestem zarówno wolontariuszką, jak i – od tego roku - seniorką, do której przychodzi wolontariusz. Tak się potoczyło moje życie, iż zostałam na świecie sama. Niektórzy mówią, iż są samotni, ale później z rozmowy wynika, iż mają rodzinę, tylko ta rodzina się nimi nie interesuje. Ja, odkąd dwa lata temu nagle zmarł mój mąż, nie mam nikogo. Moi rodzice nie żyją, ich krewni też poumierali. Nie mam też nikogo ze strony męża.
Są takie momenty, iż chciałabym chociażby porozmawiać przez telefon, ale nie mam z kim. To jest dramatyczna sytuacja, kiedy człowiek z dnia na dzień zostaje sam i nie wie, co ze sobą zrobić. Nie ma w Warszawie instytucji, która tak naprawdę byłaby w stanie pomóc. A to tylko chodzi o kontakt z drugim człowiekiem. Stowarzyszenie mali bracia Ubogich znalazłam z samotności po śmierci męża.
Najtrudniejsza jest Wigilia i święta. W tygodniu jeszcze jest gdzie pójść. Ja sobie chodzę na spacery, czasami do sklepu. Jak nie mam, co kupić, to chodzę i oglądam. W święta, jak się ogląda telewizję i widzi rodzinne spotkania, to naprawdę robi się przykro. Stowarzyszenie organizuje spotkania dla osób takich jak ja. To jest dobre, zawsze pół dnia minie. Człowiek się uszykuje, potem posiedzi i porozmawia, wróci do domu, wypije herbatkę i pójdzie spać. Jest powód, żeby się odświętnie ubrać i pomalować.
Dziś też się pani odświętnie ubrała i pomalowała.
Codziennie się maluję, choćby na spacer w parku. To jest motywujące, bo wstaję i wiem, iż muszę się umyć, zjeść śniadanie, wyszykować i wyjść. Gdybym się nie zmotywowała, to prawdopodobnie wpadłabym w depresję.


Miałam takie prace, iż zawsze przebywałam wśród ludzi, miałam kontakt z klientami. Najpierw pracowałam jako doradca finansowy. Później prowadziłam własny sklep zoologiczny, gdzie tych klientów przychodziło mnóstwo. Były zwierzątka, coś się działo. Jak wracałam z pracy, to był mąż. Później przeszłam na emeryturę i wydawało nam się, iż teraz to nareszcie sobie pożyjemy i będziemy szczęśliwi. Niestety los zdecydował inaczej.
Co się stało?
Dwa lata temu w grudniu rozbolał go brzuch. Nie chciał, żeby wzywać pogotowie. Mówił: "Coś ty, to może grypa żołądkowa. Może do rana mi przejdzie". Ja naprawdę myślałam: "No faktycznie, to tylko ból brzucha...". Kto by pomyślał, iż w tym wieku, to może być wyrostek i iż już nie wyjdzie ze szpitala? Mąż był 10 lat starszy ode mnie. Pamiętam, jak już ze szpitala zadzwonił do mnie, żebym przyniosła mu wodę. Chociaż nie było już odwiedzin, to ja pędzę z tą wodą. Jak go zobaczyłam, rozpłakałam się i wybiegłam. Zanim wyszłam, powiedział: "Idź już do domu, bo ja do wieczora nie dożyję".
Zdążył być pięć lat na emeryturze. Ja byłam z nim na emeryturze tylko dwa lata... Wtedy, kiedy wydawało się, iż będzie fajnie, bo będziemy mogli sobie gdzieś chodzić razem i wyjeżdżać, to niestety... się skończyło. Ale jakoś trzeba sobie radzić. Byłam i jestem silna, więc... Pewnie, iż są momenty, kiedy siedzę i sobie płaczę, bo nie ma tak twardego człowieka, żeby jakieś sytuacje go nie wzruszały. Czy wspomnienia, czy święta. A mąż zmarł akurat w grudniu. 10 dni przed świętami. Kiedy już mieliśmy prawie wszystko naszykowane.


To musiały być trudne święta.
Na szczęście przyszła do mnie sąsiadka. Może powiedziała rodzinie, iż chce być ze mną, bo zwykle rodzina zabierała ją na święta. Spędziłyśmy Boże Narodzenie i Nowy Rok razem. Zjadłyśmy świąteczne śniadanie i obiad, poszłyśmy na spacer... Te święta, które były najgorsze, byłyśmy we dwie. Potem jeszcze przez kilka miesięcy byłam w szoku. Działałam jak cyborg. Jak automat. Robiłam wszystko tak, jakby wciąż żył. Potem dotarło do mnie, iż już do końca życia będę sama. Starałam się znaleźć kogoś, z kim mogłabym chociaż wyjść na spacer lub na kawę.


Dzięki stowarzyszeniu poznałam wspaniałą wolontariuszkę. Chyba spadła mi z nieba i wynagrodziła wszystko, co działo się dotychczas. Jest tak fantastyczna dziewczyna, iż pomimo tego, iż jest między nami 35 lat różnicy, bo ona ma 30 lat, to świetnie się dogadujemy. Jakbyśmy były siostrami. O modzie możemy porozmawiać, bo ja jestem stara, ale dosyć nowoczesna. Rozmawiamy o kosmetykach i o jedzeniu. Okazuje się, iż to samo lubimy. Te same filmy. To jest naprawdę ogromny zbieg okoliczności, żeby spotkały się osoby o tak dużej różnicy wieku, ale miały podobne zainteresowania. Ona z okazji urodzin zaprosiła mnie do kawiarni. Ja niedawno zaprosiłam ją z okazji jej urodzin na obiad na chińszczyznę. Widzimy się co tydzień na dwie godzinki. Nieraz idziemy sobie na spacer, nieraz rozmawiamy w domu, ale zawsze mamy o czym rozmawiać.
W tym roku niestety będę sama w święta. Kupię sobie pierożki w Zapiecku. Tam są najlepsze w Warszawie. I co dalej, to jeszcze nie wymyśliłam, bo jest problem, żeby cokolwiek kupić dla jednej osoby. Dobrej jakości i świeże. A my byliśmy smakoszami z mężem. Zawsze wyszukiwaliśmy, gdzie można kupić coś dobrego i coś dobrego zjeść.


Jak wcześniej wyglądała Wigilia w waszym domu?
Zwykle spędzaliśmy je we dwoje. Ja zawsze robiłam inne potrawy niż jadaliśmy w ciągu roku. Byliśmy przyzwyczajeni do takich luksusowych pokarmów, więc zawsze był łosoś albo węgorz. Kupowaliśmy wędliny z wyższej półki - 80, 100, 120 zł/kg. Zawsze przywiązywaliśmy dużą wagę do jedzenia.
Wigilię przygotowywałam w domu. Robiłam karpia w galarecie, sałatkę jarzynową. Po kolacji szliśmy na spacer albo na pasterkę. Potem piliśmy drinki, oglądaliśmy sobie coś w telewizji. W pierwszy lub drugi dzień świąt zapraszaliśmy sąsiadkę, której mąż zmarł, więc byliśmy we troje.


Wie pani, to ciekawe, bo my z mężem mieliśmy ten sam znak zodiaku. Podobno dwa koziorożce nigdy nie powinny się ze sobą wiązać. A my byliśmy razem 38 lat i przez te lata pokłóciliśmy się może maksymalnie osiem razy! choćby jak się nieraz posprzeczaliśmy o coś, to po dwóch czy trzech godzinach ciszy, przepraszaliśmy się. Najczęściej mąż przychodził i pytał: "No, już ci przeszło?".
No to teraz musi mi pani opowiedzieć historię waszej miłości. Jak się poznaliście?
My się poznaliśmy, bo obok siebie pracowaliśmy. Mąż był technikiem-elektronikiem i pracował w ZURiT, czyli zakładzie, który naprawiał sprzęt RTV. Ja obok pracowałam w punkcie AGD. Na telefonie przyjmowałam zlecenia napraw. To był krótki epizod. Widocznie po to tam pracowałam, żeby poznać męża. Kiedyś przechodził i przez szybę zobaczył, iż ja siedzę. Wszedł i zaczął rozmawiać... i tak to się zaczęło.
Od razu się pani zakochała, czy musiał wychodzić?
Skąd! Musiał wychodzić. Chyba z pół roku. Była między nami duża różnica wieku, bo aż 9 lat. Zauroczył mnie tym, iż był wychowywany przez mamę i babcię. Wychowały go tak, iż miał być prawdziwym dżentelmenem. To się rzadko zdarza u facetów, żeby był ciepły, serdeczny, opiekuńczy i nie chytry. Bo wcześniej miałam facetów, z którymi się spotykałam i jeden np. zamiast do kawiarni na kawę, zapraszał mnie do samochodu, żebyśmy wypili szampana z butelki nad Wisłą. Może to jest romantyczne, ale nie ten poziom. Nie pasowało mi to.
A mój mąż właśnie zapraszał mnie do kawiarni, która była obok. Nazywała się "Ulubiona". Przychodził do mnie w czasie pracy i prosił mojego kierownika: "Słuchaj Zbyszek, mogę porwać Danusię na kawę?". "No dobra, idźcie sobie". To nam pomogło. Po dwóch czy trzech miesiącach przyniósł mi do pracy 25 róż Mercedesów. Ale w życiu takich róż nie dostałam! Przekupił mnie tym zupełnie. Od tamtej pory na jego widok miałam maślane oczy. Brakuje mi go. Dobrze, iż mogę zająć sobie czas działaniem w stowarzyszeniu. Raz mnie odwiedza wolontariuszka, raz ja odwiedzam seniorkę, która potrzebuje towarzystwa. Pani ma 81 lat.


Jak spędzacie wspólnie czas?
Ma 81 lat i kłopoty ze zdrowiem, więc niestety nie możemy chodzić na spacery ani do kawiarni, ale zawsze sobie chwilę u niej siedzę i sobie rozmawiamy. We dwie jest raźniej.
W święta spełniają się marzenia. Jakie jest pani największe marzenie?
Żeby wygrać w totolotka i zmienić mieszkanie na większe, bo może wtedy by mi się nie kojarzyło... Albo spotkać kogoś, jakieś osoby, jakieś miejsce, żeby móc być wśród ludzi.
Idź do oryginalnego materiału