Państwo (nie) bez racji

16 godzin temu

Czy Polska ma własną rację stanu? Czy może ją mieć? I jak powinna się zmieniać w świecie, w którym wszyscy pogubili swoje dotychczasowe racje?

Wielki to mozół i tortura

Być państwem wymodlonym przez

Poetów, co maczali pióra

W gorzkim inkauście krwi i łez.

Julian Tuwim

Racja stanu

W aktualnej debacie politycznej słowo „racja stanu” słyszy się tak często, iż aż trudno nie nabrać podejrzeń. W końcu słowa mają znaczenia nie tylko przypisane im w słowniku, ale też takie, który wynikają z ich użycia, z praktyki, jakiej stają się częścią. Gdy pada dziś w rozmowie „racja stanu”, coraz częściej odpowiada mu echo: „i ani słowa więcej!” A podobno demokracja to sztuka deliberacji. Jak to się stało, iż pojęcie, które powinno jednoczyć, brzmi coraz częściej jak groźba?

Za twórcę nowoczesnej koncepcji racji stanu uznaje się Nicollò Machiavelliego. Komentując jego rozważania na ten temat Friedrich Meinecke zdefiniował ją jako „fundamentalną zasadę zachowania, prawo ruchu państwa. (…) ‚Inteligencja’ państwa opiera się na dochodzeniu do adekwatnego rozumienia zarówno jego samego, jak i jego otoczenia, a następnie do wyznaczenia na tej podstawie zasad odpowiedniego postępowania”.

Racja stanu to coś na kształt rozumu państwa, który pozwala mu, poprzez samopoznanie i poznanie otaczającego świata, podjąć odpowiednie działanie tak, aby dbać o swoje bezpieczeństwo i rozwój. Ostatecznym celem tego działania ma być „dobrostan państwa i jego ludności”, do czego niezbędna jest jednak „władza, utrzymanie władzy i jej rozszerzanie”. Bez tego środka, żaden, choćby najlepiej rozpoznany cel nie będzie mógł być zrealizowany.

W rozumieniu Meineckego raison d’état to osobliwe połączenie, twórcza kombinacja dwóch zasad: władzy jako narzędzia niezbędnego do uprawiania polityki (kratos) i odpowiedzialności moralnej za obywateli (ethos). Między nimi musi istnieć „na samym szczycie Państwa most, czyli raison d’état: rozważanie o tym, co wskazane, użyteczne i korzystne, o tym, co Państwo musi zrobić, aby ewentualnie osiągnąć najwyższy punkt swojej egzystencji”. Gdy mowa o racji stanu, zawsze w istocie chodzi o umiejętne łączenie moralności z techniką rządzenia. Istnieją sytuacje, w których to, co uznajemy za indywidualne zasady moralne trzeba zawiesić w imię dobra ogółu. Zarazem jednak, gdy zamieni się to w normę, sprawowanie władzy stanie się czystym przymusem pozbawionym jakichkolwiek zasad. Równowaga między kratos i ethos jest konieczna, ponieważ w przeciwnym razie mamy albo ślepe i nieumiejętne rządy moralistów (często zmieniających się w okrutników), albo rządy technokratów, którzy są gotowi na wszystko tylko po to, żeby utrzymać w rękach narzędzia władzy.

Odpowiedzialny przywódca (dziś najczęściej w liczbie mnogiej) „zawsze będzie ograniczony przez nacisk, jaki wywołuje w nim odpowiedzialność za całość, wątpienie w jej możliwość i sposób postępowania, który wybrał w zgodzie z tym wątpieniem” – pisze Meinecke. Polityk, który nigdy nie wątpi we własną wykładnię racji stanu najpewniej nie zastanawia się nad całością. Zadowala się albo fetyszem skuteczności, albo fetyszem swej moralnej doskonałości. W jednym i drugim wypadku będzie z niego więcej szkód niż pożytku.

Ważny wydaje mi się w tym pojęciu wątpiącej inteligencji państwa również wymiar czasu. W końcu na każdy odpowiedzialny akt wątpienia trzeba poświęcić choćby chwilę. Jednak ten czas jest niezbędny na dokonanie syntezy między kratos i ethos w każdym konkretnym momencie od nowa. Ten „most” nie może być zbudowany raz na zawsze, ponieważ zarówno podmiot polityki, czyli państwo, jak i świat złożony m.in. z innych państw, ulega permanentnym transformacjom. W tak złożonej sytuacji raison d’état musi dokonać jeszcze jednej, być może najtrudniejszej syntezy, związanej właśnie z czasem. Musi być adekwatną odpowiedzią zarówno na bieżące problemy, jak i sztuką antycypacji, wychyloną ku odległym konsekwencjom tego, co dzieje się „tu i teraz”. Racja stanu to nie jest slogan, którym zamyka się usta polemistom, ani odlane w spiżu święte zasady jakiejś odległej tradycji. Należałoby może powiedzieć, iż raison d’état najlepiej przetłumaczyć jako „ostrożność państwa”, czyli odpowiednie połączenie siły i subtelności.

Tempo dzisiejszej polityki, w której obieg informacyjny, a niekiedy pamięć uczestników wymiany odpowiada cyklom dobowym, wystawia zasadę racji stanu na ciężką próbę. Tym bardziej razi powszechne nadużywanie tej kategorii.

Polska Racja Stanów

Polska racja stanu została ustanowiona i zabetonowana trzy dekady temu. Trudno określić ją lepiej niż jako „polską rację Stanów”, ponieważ jej fundamentem jest trwały i wyjątkowy sojusz z USA oznaczający, iż wszystko, co dobre dla naszego patrona jest automatycznie dobre i dla nas. Drugim fundamentem polskiej racji stanu jest integracja z Unią Europejską, która podobnie jak Stany Zjednoczone stała się w ten sposób raczej symbolem niż konkretnym politycznym bytem. W związku z tym racjonalne dyskusje na temat polityk tych graczy zastąpiło uporczywe trzymanie się opowieści, w której uosabiają oni niedoścignione wzory wszystkiego, do czego Polska powinna dążyć.

Czytelny sygnał działania tego sposobu myślenia w praktyce widzieliśmy niedawno, gdy prezenter telewizyjny Piotr Kraśko odpytywał byłego premiera Leszka Millera, z jego nieodpowiednich wypowiedzi, pytań czy sugestii, które rzekomo stały w sprzeczności z polską racją stanu. Była to scena o tyle symboliczna, iż działo się to w TVN, czyli stacji amerykańskiej i to dziennikarz pouczał w niej doświadczonego polityka na temat podstaw polskiej polityki. Co więcej, nie czynił tego w jakiś rozbudowany i uargumentowany sposób, ale przy pomocy szantaży moralnych, licząc, iż były premier po prostu zacznie się wstydzić swoich myśli i słów. Kolejnym elementem tej sceny było to, iż najwyższym punktem kontrowersji między nimi była ewentualność działań ukraińskiego wywiadu na terenie Polski. Samo domniemanie, iż coś takiego może mieć miejsce, miało zdaniem Kraśki godzić w polską rację stanu. Tak jakby była ona pakietem przekonań dotyczących konkretnych wydarzeń bieżących a nie fundamentalną decyzją o długofalowej strategii. I tak jakby jej podstawowym wymiarem nie była konieczność rzeczywistej ochrony polskich obywateli, tylko utrzymywanie w mocy narzuconej narracji bez sprawdzania jej prawdziwości.

Warto podkreślić jeszcze, iż oburzenie dziennikarza nie dotyczyło twierdzeń Millera, ale samych domniemań. Sugeruje to, iż niechęć do jakichkolwiek odstępstw od oficjalnej wersji nie dotyczy alternatywnych opinii, ale samej możliwości ich istnienia. To tu najlepiej widać, co znaczy, iż „racja stanu” – jakkolwiek mglista i wyrażana infantylnie – jest naprawdę zabetonowana. Nie znosi żadnej elastyczności, żadnej korekty, żadnej weryfikacji. Jest dogmatem, a nie jak pisał choćby Meinecke, kierunkiem. To podstawowa pomyłka polegająca na mieszaniu poziomów, zlewaniu ze sobą strategicznych celów z taktycznymi posunięciami; pryncypiów z doraźnymi środkami.

Co jednak jeszcze ciekawsze, Piotr Kraśko, samozwańczy reprezentant polskiej racji stanu na kanale amerykańskiej telewizji, kilka miesięcy wcześniej sam prezentował zgoła odmienny punkt widzenia. I oczywiście też wystawił się na podobne moralne szykany, jakim poddał później Millera. Na początku marca 2025 roku wygłosił na antenie dość zażartą i w polskim mainstreamie absolutnie dotąd zakazaną krytykę Wołodymira Zełenskiego. Skąd ten nagły przypływ odwagi? To proste: pod koniec lutego odbyło się słynne spotkanie w Gabinecie Owalnym w Waszyngtonie, na którym Donald Trump łajał prezydenta Ukrainy razem z J.D. Vancem.

Paradoksalnie, sojusznicze podporządkowanie Polski Stanom Zjednoczonym sprawia, iż nasza racja stanu jest nie tylko zabetonowana, ale też nad wyraz efemeryczna. Zależy bowiem od chwilowych fluktuacji w wewnętrznej polityce USA bardziej niż od jakichkolwiek dyskusji prowadzonych nad Wisłą. A ponieważ prezydentura Trumpa może być wręcz wzorcowym przykładem niestabilności, również nasze zapatrywania na świat i miejsce w nim Polski przeżywają poważne turbulencje. Zmieniają się pod wpływem cyklu wahań amerykańskiego prezydenta wyrażanych w postach na Truth Social albo w wywiadach dla prasy.

Szczególnie interesujące efekty ta permanentna konfuzja może przynieść w odniesieniu do polskiej polityki wschodniej. Schizofreniczne zachowania Kraśki świadczą o tym, jak wielką presję przeżywać mogą elity kraju peryferyjnego w obliczu permanentnej niestabilności swojego patrona. Zwłaszcza, iż swoje podporządkowanie celom strategicznym Stanów Zjednoczonych zawsze prezentowały w pożyczonej również zza oceanu formie moralnego absolutyzmu. Dziś więc „polska racja Stanów” nie będzie już przypominać mostu między zasadą etyczną a zasadą władzy, ale kompilowane naprędce kombinaty etycznego konformizmu z udawaną sprawczością. Innym efektem ubocznym tego kryzysu polskiej strategii stanie się prawdopodobnie rosnąca agresja wobec wszystkich, którzy rację stanu – zgodnie z jej pojęciem – chcieliby poddawać poważnej dyskusji. Trudno jednak oczekiwać gotowości do namysłu od kogoś, kto cudzy interes bierze za własną moralność, a trwałe podporządkowanie uznał za dowód własnej siły.

Fantomowa racja stanu

Warto jednak zastanowić się, czy tak sformułowana i zabetonowana racja stanu nie jest przypadkiem racją fantomową. Mam tu na myśli pojęcie fantomu wypracowane na gruncie psychoanalizy przez Nicolasa Abrahama. Zauważał on, iż w życiu psychicznym jednostki (chociaż interesowały go też fantomy społeczne) fantomy to „szczeliny pozostawione w nas przez sekrety innych” a przywiązanie do nich sprawia, iż „zakopujemy w obiekcie niemożliwy do wypowiedzenia fakt”. Chodzi o sytuację, w której podmiot na trwałe przejmuje od innych, przede wszystkim swoich rodziców, coś, co nie było uświadomione również przez nich samych. W ten sposób zagnieżdża się w nim element fantomowy, od którego jest on odcięty nie dlatego, iż uległ on wyparciu, ale ponieważ „nigdy nie był świadomy”, gdyż stał się częścią transmisji „między nieświadomością rodzica a nieświadomością dziecka”.

Czym byłby ów nieuświadomiony element polskiej racji stanu zidentyfikowanej niemal bez reszty z interesem Stanów Zjednoczonych? Co stanowi napisaną drobnym drukiem klauzulę do umowy o naszym „dołączaniu do Zachodu”? Odpowiedzi na te pytania może udzielić George Friedman, prominentny amerykański politolog, założyciel prywatnej agencji wywiadowczej Stratfor. W książce „Następna dekada” bez ogródek stwierdził, iż Polska stanowi dla USA „geograficzny klucz do regionu” europejskiego jako kraj mający trwale blokować współpracę między Niemcami a Rosją. Łączy się to z generalnym planem polityków amerykańskich, aby zgodnie z doktryną Wolfowitza nie dopuścić do powstania geopolitycznego rywala na Starym Kontynencie. „Przez wiele lat głównym celem amerykańskiej polityki zagranicznej było niedopuszczenie do integracji zaplecza surowcowego i siły roboczej Rosji z postępem technicznym Europy”.

W polskiej opinii publicznej świadomość tego rodzaju strategii praktycznie nie występuje. Oficjalnie przystąpiliśmy do Europy wierząc w jej siłę i angażując własne ambicje w celu jej pomnażania. Wspominanie o tym, iż prawda może być bardziej złożona i mniej wzniosła stanowi w dyskursie politycznym całkowite tabu. Jak pisał Bronisław Łagowski „polskie rządy prowadzą taką politykę wschodnią, jakiej Amerykanie od nas żądają, nikt się nie może temu sprzeciwić pod groźbą zniknięcia z życia publicznego. choćby dyskutować o tym nie można, choć formalnie nie jest to zabronione”.

Ten rozdźwięk między oficjalną świadomością a realnością strategicznej funkcji odpowiada zresztą temu, co w samej polityce amerykańskiej niemożliwe do wypowiedzenia, choć oczywiste dla wszystkich, kto patrzy krytycznie z boku. Oficjalny dyskurs polityczny USA też pełen jest haseł o „niesieniu demokracji”, mimowolnym imperium stojącym na straży ogólnie przyjętych zasad, itd. Realność bezwzględnej walki o światową hegemonię nie wchodzi w obręb zbiorowej świadomości albo funkcjonuje gdzieś na jej marginesach. Jak w Polsce świadomość tego, iż w grze mocarstw nie przestaliśmy po 1989 roku być raczej przedmiotem niż podmiotem. I im bardziej inwestujemy w przekonywanie samych siebie, iż jest inaczej, tym głębiej uwewnętrzniamy fantom racji stanu, której cele nie mają wiele wspólnego z dobrostanem mieszkańców naszego kraju. A jeżeli mają, to raczej jako efekt uboczny, a nie założony cel.

Ponieważ polska racja stanu jest w dużej mierze fantomowa, z polskiej kultury politycznej wykluczone zostały tak podstawowe elementy jak asertywność, pragmatyzm, transakcyjność, zniuansowanie, itd. Wszystko, co kojarzy się z racjonalnością politycznego procesu i nie poddaje się romantycznym drogom na skróty. Nie odbyło się to na zasadzie wyparcia, które można względnie odwrócić poprzez pracę krytycznego namysłu, ale w wyniku czegoś, co Jacques Lacan nazywał „wykluczeniem” [forclusion], próbując kontynuować namysł Freuda nad mechanizmami obronnymi charakterystycznymi dla podmiotów psychotycznych. Wykluczenie tym różni się od wyparcia, iż usuwa treści ze świadomości w sposób absolutny tak, iż nie przechowuje ich choćby nieświadomości. Poza tym, jak sugerują autorzy Słownika psychoanalizy treści te następnie „nie powracają ‚z wewnątrz’, ale w obszarze rzeczywistości, zwłaszcza w zjawisku halucynacji”.

Wykluczenie działa więc w taki sposób, iż pozbawia podmiot nie tylko konkretnej treści psychicznej, ale wraz z nią odcina mu kontakt z rzeczywistością, w tym z rzeczywistością własnej nieświadomości. W konsekwencji zaś staje się on podatny na intruzje z zewnątrz w postaci paranoi, halucynacji czy manii. Przenosząc to na poziom polskiego dyskursu politycznego można powiedzieć, iż rządzą nim nie prawa nerwicy i adekwatnego dla niej trudnego procesu przepracowania, ale paranoiczne scenariusze wynikające z trwałego wykluczenia wszystkiego tego, co składa się na codzienną politykę.

W ten sposób, jak pisał Łagowski, „symbole pożerają rzeczywistość” zostawiając wspólnotę polityczną bezradną wobec języka emocjonalnego szantażu, rażąco niedojrzałych klisz i zwykłych urojeń. Trudno uniknąć wrażenia, iż obserwowane przez niego „odlatywanie Polaków od ziemi”, a więc trwałe osadzenie się w rzeczywistości urojonej jedynie nasiliło się w ostatnich latach. Trudno się dziwić. Podmiot trwale odcięty od rzeczywistości musi przeżywać swe paranoje tym silniej, im bardziej niedostępna mu i nieczytelna dla niego rzeczywistość gwałtowanie się zmienia. Niestety, nie daje to możliwości powrotu na ziemię, a jedynie potęguje halucynacje.

Polska pozycja symbiotyczna

W napisanej w 1953 roku Przedmowie do „Trans-Atlantyku” Witold Gombrowicz pisał: „Nie obwiniam Polaków o to, iż znaleźli się w takiej sytuacji – bo przecież nikt nie wybiera swego miejsca w świecie – ale niepokoi mnie, iż jak dalece i z taką biernością pozwoliliśmy, aby ona, sytuacja, dyktowała nam samą istotę naszą. To jest punkt, w który pragnę uderzyć. Fakt, iż nie rozległ się wśród was żaden głos buntu przeciwko temu, co się z wami działo, owa jednomyślność w zachwycie, z jakim przyjmowaliście wasze pół-istnienie, nie jest bynajmniej dla mnie świadectwem tężyzny i zdrowia. Naród nie tylko was paraliżował, ale ponadto zmuszał, abyście ten paraliż akceptowali jak skarb najwyższy, i rzucał was na kolana przed tym właśnie, co was osłabiało i paczyło. Polacy! Polacy! Musicie kochać własny niedorozwój – oto klęska”.

Słowa te odnosiły się bezpośrednio do polskiej rzeczywistości politycznej po II wojnie światowej i podporządkowania Polski woli silniejszego protektora, jakim miał być ZSRR. Ale czy nie pasują one także do głębszej struktury polskiego myślenia o świecie, którego znaki widoczne są w dzisiejszej rzeczywistości? Idąc tym razem za nomenklaturą Melanie Klein i jej teorii relacji z obiektem należałoby powiedzieć, iż charakterystyczna dla polskiej politycznej nieświadomości jest pozycja symbiotyczna. Zamiast trudnego negocjowania z rzeczywistością, myślenia strategicznego i dyplomatycznej sztuki niedopowiedzeń, Polacy chcą zakochać się bez pamięci w jakiejś figurze bądź symbolu, aby następnie powierzyć jej już całkiem biernie własny los i przyszłość.

Doskonale pasuje do tego schematu geopolityczny interes USA, zwłaszcza iż na poziomie retoryki doskonale rymuje się z doświadczeniami historycznymi Polaków, znoszących trudne sąsiedztwo Niemiec z jednej, a Rosji z drugiej strony. Ale wiara w to, iż ów dylemat rozwiąże głęboka wiara w sojusznika znajdującego się po drugiej stronie świata i rozgrywającego zupełnie własną partię szachów, jest już wnioskiem z porządku halucynacji, a nie strategii.

Pozycja symbiotyczna manifestuje się również w Polsce tym, iż w owym przylgnięciu do wyśnionego obiektu, bierzemy na siebie ryczałtem (choć nieświadomie) konsekwencje decyzji scedowanych na Innego. Tak jest w relacjach z USA, które ma nam na wieki gwarantować ochronę; tak jest w relacjach z Ukrainą, która ma nam na wieki obiecywać przyjaźń. Myśl, iż w jakichś warunkach te oficjalne sojusze mogą nie przejść testu rzeczywistości, okazać się chwiejne albo po prostu zmienić, stanowi najgłębiej ukryte tabu. Gdy w relacjach pojawiają się napięcia, Polacy przypuszczają na nie prawdziwy szturm własnych wyobrażeń i dobrych chęci, licząc iż pod ich naporem wszelkie pęknięcia znikną i więcej się nie pojawią.

Bez wątpienia częścią tej polskiej Formy, jak powiedziałby Gombrowicz, jest halucynacyjny stosunek do własnej historii, w którym Jałta nie dała stabilności i pokoju (choćby za cenę podległości), natomiast rzeź powstania warszawskiego stanowiła „63 dni chwały”. Od lat przecież to właśnie historyczne i często bezsensowne cierpienia przedstawia się jako skarb naszej tożsamości, najwyższy stopień wyzwolenia. To, co było naszym uciskiem, staje się w ten sposób obiektem naszej najgłębszej narodowej nostalgii. A raczej melancholii, w której najbardziej boimy się utraty samej utraty. Niemożności rozkoszowania się własnymi klęskami i rozpamiętywania krzywd, choćby takich, które sami na siebie ściągnęliśmy. Polskiemu podmiotowi zagraża najbardziej samotność niezależnego myślenia i bylejakość egzystencji pozbawionej mesjańskiej ekscytacji, podporządkowanej regułom racjonalnego i realistycznego planowania.

Polska pozostaje więc wierna własnemu popędowi śmierci dążąc do powtarzania katastrof bardziej niż pragnąc pracować na rzecz ich unikania. Przymus powtarzania historycznych cierpień jest być może tak silny, iż usuwa spod nóg konieczne bezpieczniki i chłodną analizę. Chyba tak trzeba rozumieć zastanawiającą w polskich elitach politycznych chęć parcia do konfliktu z Rosją i to tym bardziej, im jaśniej widać, iż nie ma dla tego projektu ani środków, ani woli, ani wystarczającego powodu. W obliczu zagrożenia, wszelkie ruchy dyplomatyczne, gesty studzące napięcie, retoryczne wyciszenie wydają się niemal obrazą i plamą na honorze wiecznych przegranych historii.

Fantom krąży po Europie

Patrząc szerzej na Stary Kontynent, można odnieść wrażenie, iż kluczowi politycy europejscy zarazili się polską gorączką. A jeżeli nie, to w każdym razie dzielą ten sam los zbiorowości podporządkowanych fantomowej racji stanu. Od dawna nie żyjemy w Europie potrafiącej definiować swoje interesy niezależnie od Stanów Zjednoczonych, co przekłada się nie tylko na strategiczne decyzje, ale i głębszą transformację kultury politycznej.

Prezydentura Trumpa przyniosła dla unijnego establishmentu zimny prysznic, a deklaracje dotyczące chęci zbliżenia z Rosją i zakończenia konfliktu na Ukrainie wywołały niedowierzanie i szok. Nie powinny, bo stanowią konsekwencję dość racjonalnej oceny zysków i strat dotychczasowej polityki, dokonywanej zresztą ponad głowami europejskich polityków i często wbrew wyrażanym przez nich obawom. Nie należy zapominać, iż cała polityka wobec Rosji na Ukrainie opierała się na haśle wyrażonym najdobitniej przez Victorię Nuland w słynnej rozmowie z ambasadorem USA w Kijowie. Brzmiała ona krótko: Fuck the EU.

Jeśli brać dosłownie nowe dokumenty strategiczne Stanów Zjednoczonych (a w tej materii należy zachować ostrożność), nie są już one zainteresowanie gwarantowaniem europejskiego bezpieczeństwa, ani kontynuowaniem wojny z Rosją na dotychczasowych zasadach. Nie powinno to być aż tak zaskakujące biorąc pod uwagę, iż USA osiągnęło wiele celów strategicznych w regionie, a koszty kontynuacji zaczęły wyraźnie przewyższać możliwe zyski. Stąd pomysł na geopolityczną reorientację, która w pewnym sensie zapowiada nieuchronny koniec jednobiegunowego porządku. Odtąd choćby Stany Zjednoczone muszą liczyć się z ograniczeniami swojej siły.

USA wycofuje swoje zaangażowanie militarne, ale zostawia kolejną zagadkę. Udaje, iż na Ukrainie jest bezstronnym rozjemcą, jakby nie była stroną tej wojny. Rosja zresztą akceptuje tę fikcję, bo jest jej z nią wygodniej niż z brutalną prawdą. UE i Ukraina nie mają wyjścia, choć w tym całym rozdaniu są jedynie przedmiotami, a nie podmiotami rozmowy. Pozostaje im więc spotykanie się ze sobą, jakby fakt ich wewnętrznej zgody zmieniał cokolwiek w realnej sytuacji.

Tymczasem politycy europejscy prześcigają się w manifestowaniu, iż nic się nie zmieniło, iż pod nieobecność Amerykanów, sami wejdą z powodzeniem w ich buty. Będą dalej reprezentantami hegemonii USA, chociaż samo USA już się z niej wycofuje. Fantomowa racja stanu oznacza w tym wypadku fantom podwójny, bo USA, które stanowiło model do naśladowania dla polityków europejskich już nie istnieje. A w każdym razie chwilowo zanikło i nie wiadomo czy kiedyś wróci, a jeżeli tak, to czy na pewno w tej samej formie. Problem europejskich polityków jest jednak taki, iż wszystko, co znają, do czego się przyzwyczaili i w czym w miarę się orientują, to właśnie świat jednobiegunowy urządzony pod dyktando amerykańskich interesów. Z podległości wobec woli Wujka Sama uczynili już cnotę i nie umieją sobie wyobrazić innej moralności, nie mówiąc już o jej praktykowaniu. Dlatego odkryli “amerykański imperializm”, właśnie wtedy gdy się on zwija (albo ogranicza) szukając pokoju, chociaż nie widzieli go wtedy, gdy prowadził wojny i walczył o bezwzględną dominację.

Jeśli nowa strategia bezpieczeństwa jest naprawdę czymś nowym, na przykład „Nową Jałtą”, jak to się często mówi w Polsce, UE ma przed sobą zarazem wielką szansę i wielkie zagrożenie. Wycofanie się USA z kontynentu, o ile rzeczywiście zacznie się dokonywać, powinno dać inspirację do tego, żeby szukać własnej drogi i własnego modelu polityki międzynarodowej. Jak na razie wszystko, co wykrzesali z siebie unijni biurokraci i przywódcy najważniejszych krajów, to wierne pełnienie honorów gospodarza pod jego nieobecność. Imitacja fantomu, zamiast powrotu na ziemię.

I na tym polega też największe zagrożenie dla Europy, bo jak wspomniałem wcześniej odnosząc się do Victorii Nuland całe to przedsięwzięcie znajdujące w tej chwili swój krwawy epilog na polach bitewnych Ukrainy, było kreślone wbrew najlepiej pojętym interesom Europy. I dalsza imitacja Amerykanów w tym względzie, w dodatku bez narzędzi, którymi oni dysponują, jest czystym szaleństwem. Europejczycy ryzykują przekształcenie się w nowych żołnierzy wyklętych, obrażonych na mocarstwa za to, iż nie pragną już III wojny światowej. Tymczasem może stać przed nami szansa na nowe zdefiniowanie strategicznych celów Europy i uniknięcie powtórzenia jej największych historycznych traum.

Modne dziś w mainstreamie stawianie na Europę będzie jedynie pogonią za fantomami, jeżeli nie sięgniemy do źródeł naszej niedoli i nie przyjmiemy do wiadomości pominiętych sekretów i tabuizowanych realiów. Europa uganiająca się za cieniem nieistniejącej już potęgi, która w dodatku doprowadziła ją do trwałej podległości i kryzysu kultury politycznej, nie ocali ani siebie, ani innych. Dlatego rozwiązaniem jest odwrót od neoliberalnego kursu UE, zapewnienie trwałego pokoju i wytężona praca nad wymyśleniem roli dla Europy w świecie wielobiegunowym, którego nadejście rozpoznali już najwyraźniej Amerykanie.

Czy polska racja stanu nie polega na tym, żeby stać się aktywnym i podmiotowym uczestnikiem tego procesu? Czy to też nie wymaga odpomnienia paru sekretów z niedawnej historii i walki o powrót do rzeczywistości? Inaczej znów będą do nas pasować słowa napisane przez Gombrowicza w latach 50. – „Byliśmy, my Polacy, cząstkami tworu za słabego, aby żyć naprawdę, dość silnego jednak, aby upierać się przy życiu”.

Przypisy:

1 Friedrich Meinecke, Machiavellism. The Doctrine of Raison d’État and Its Place in Modern History, przeł. Douglas Scott, Routledge, London – New York 1998, s. 1.

2 Tamże, s. 2-3.

3 Tamże, s. 5.

4 Tamże, s. 16.

5 Nicolas Abraham, Notules sur le fantôme, w: Nicolas Abraham, Maria Toro, L’écorce et le noyau, Flammarion, Paris 1978, s. 427.

6 Tamże, s. 429.

7 George Friedman, Następna dekada. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy, przeł. Monika Wyrwas-Wiśniewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s. 19.

8 Tamże, s. 18.

9 Bronisław Łagowski, Czy narody mają honor?, Fundacja Oratio Recta, Warszawa 2024, s. 51.

10 Jean Laplanche, J.-B. Pontalis, Słownik psychoanalizy, przeł. Ewa Modzelewska, Ewa Wojciechowska, Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1996, s. 361.

11 Bronisław łagowski, Symbole pożarły rzeczywistość, Universitas, Kraków 2011, s. 11.

12 Witold Gombrowicz, Przedmowa do „Trans-Atlantyku (1953), w: tegoż, Trans-Atlantyk, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1986, s. 138.

13 Tamże, s. 138.

Tekst przedrukowany z bloga Pawła Mościckiego za zgodą Autora

Idź do oryginalnego materiału