Trwają uzgodnienia, ile w przyszłym roku ma wynieść płaca minimalna. Tradycyjnie już związkowcy zabiegają, aby wzrost był znaczący. Tradycyjnie głos ten popierają politycy lewicy z panią ministrą pracy na czele. A pracodawcy zwyczajowo przestrzegają przed szkodliwymi dla firm i gospodarki skutkami płacowego rozdawnictwa.
Zaznaczmy wyraźnie, rozdawnictwa nie swoich pieniędzy. Jest to jasne, choć ciągle trzeba powtarzać, iż rząd nie ma swoich pieniędzy. Jednak w przypadku podwyżek płacy minimalnej dochodzi do absurdalnej praktyki: rząd podnosi pensje w prywatnych firmach i nie bierze za to żadnej odpowiedzialności. jeżeli podnosi w państwowych przedsiębiorstwa, na kolei, na poczcie, w budżetówce, można ruch ten krytykować, ale trudno kwestionować formalne podstawy decyzji. Jednak, gdy dotyczy prowincjonalnej firmy z produkcją dżemy, sytuacja wygląda kuriozalnie.
Jej właściciel, nazwijmy go pan Bolesław, niedługo dowie się, o ile podnieść ma pensje. Dowiedzą się też jego pracownicy i przypilnują, aby tak się stało. Pan Bolesław większości z nich płaci właśnie tyle, co musi i nie jest to wyrazem jego skąpstwa. Wprost przeciwnie, kieruje się troską o firmę i jej pracowników. Gdyby płacił więcej, musiałby dżemy sprzedawać drożej, a drożej nikt mu nie zapłaci. Ślepa uliczka i prosta droga do bankructwa. A wtedy ci, co liczą na podwyżki pożegnają się z pracą. Innej nie znajdą, bo w miasteczku po prostu jej nie ma, lub obsadzona jest przez lokalną sitwę.
Z warszawskiej, czy krakowskiej perspektywy może się wydawać, iż problem jest marginalny. W tych i wielu innych miastach zarabia się dużo lepiej, choć koszty życia są wyższe. Na wsiach, w małych miejscowościach na prowincji, płaca minimalna, to standard. Mało kto wie, iż wynagrodzenie w okolicach minimalnego w ubiegłym roku otrzymywało choćby 3,6 milina osób. To co czwarty pracownik zatrudniony na umowę o pracę. W wielu sektorach gospodarki, to płacowy standard.
Co ma więc zrobić pan Bolesław, gdy już mu rząd nakaże podnieść płace w zakładzie? Likwidacja firmy nie wchodzi w grę, pan Bolesław ma ją już 17 lat, przejął po śmierci ojca i poddawać się nie zamierza. Kolega przy piwie doradził mu częściowe przejście do szarej strefy, wypłacanie uzgodnionych kwot pod stołem. W ten sposób nie zwiększy się budżet płac i pracownicy coś tam zyskają. Nie zyska budżet państwa, który zarabia przecież na wyższych pensjach; zeszły rok, to dodatkowe 2.6 miliona zł. z PIT i na ZUS. Ale rząd sam jest sobie winien, skoro wtrąca się w nieswoje sprawy. Pan Bolesław nie idzie na takie rozwiązanie, jest państwowcem i legalistą. Tak go wychowano.
Postanowił podnieść płace minimalne, ale kosztem planowanej inwestycji w automatyzację naklejania etykiet na słoiki. Uważa, iż to bez sensu, ale opiekuńczych pasji rządu nie przeskoczy.
Ma jeszcze jeden problem, z którym przyjdzie się zmierzyć: niezadowolenie części pracowników. Nie tych, którzy dostaną należną podwyżkę minimalnej, ale tych, co zarabiają więcej. To ludzie o wyższych umiejętnościach i o większym doświadczeniu. Pan Bolesław nie ma dla nich dobrych wieści, większy budżet płac ich pomija, tu na podwyżki nie będzie już pieniędzy. Nie będzie tzw. efektu falowego, będzie niedobre spłaszczenie płac.
W dyskusji o płacy minimalnej ten wątek nie jest tak eksponowany. Tymczasem relacja tej płacy do mediany wynagrodzeń jest już w Polsce jedną z najwyższych w Europie! Prowadzi to z jednej strony do demotywacji specjalistów, którzy czują się finansowo niedocenieni, a z drugiej „aspiracyjnego otępienia” pracowników o niskich kwalifikacjach, którym nie szef, ale rząd podnosi zarobki. W sumie źle dla pracowników, właściciela, dla firmy.
Dobrze dla rządzących polityków, którzy na socialach i w telewizyjnych studiach mogą pochwalić się troską o lud pracujący miast i wsi. I pokazać, jak na papierze przeganiamy największe gospodarki świata, choć nie tędy prowadzi do tego droga.
Felietony publikowane na naszej stronie przedstawiają poglądy autora, a nie oficjalne stanowisko Warsaw Enterprise Institute.