- Rafał Samoraj pracował w magazynie pod Amsterdamem przez ponad 10 lat. Po wypadku w pracy tracił siły i narzekał na ciągły ból głowy. Miesiąc później koledzy znaleźli go martwego na podłodze
- Rodzina Rafała nie otrzymała odszkodowania. Holenderska inspekcja pracy zainteresowała się wypadkiem dopiero po zawiadomieniu innej Polki pracującej w tym samym magazynie
- Marek Nitkowski przewrócił się na budowie i zerwał więzadła krzyżowe. — Mam uprawnienia jako spawacz i operator koparki, ale nikt nie chciał mnie przyjąć ze względów zdrowotnych — opowiada. Mimo braku pieniędzy zdecydował się walczyć ze swoim pracodawcą
- Jak wynika z ustaleń dziennikarzy z kilku krajów, większość wypadków w pracy, których ofiarami padają migranci, prawdopodobnie nigdy nie jest w Holandii zgłaszana. Tymczasem kraj w ostatnich latach poluzował jeszcze przepisy w tej kwestii
- Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu
— Odłożyłam telefon i zaczęłam wyć. Pomyślałam, iż może coś źle usłyszałam. Musiałam zadzwonić jeszcze raz, żeby w to uwierzyć — Marta Samoraj do dziś nie może powstrzymać emocji.
Od śmierci jej brata niedługo miną dwa lata. Spotykamy się w niewielkim domu Marty w Milanówku pod Warszawą. Na komodzie stoją zdjęcia Rafała — z rodziną w ogrodzie, z psem na rękach, oficjalne paszportowe. Marta najbardziej lubi to największe, oprawione w czarną ramkę. Fotograf uchwycił brata, gdy w białej koszuli i marynarce odbija się w lustrze.
Rafał Samoraj wyemigrował do Holandii kilkanaście lat temu, krótko po swoich 30. urodzinach. Tak jak tysiące Polaków w tamtych czasach wyjechał za pracą, bo tu było z nią krucho. Znajomy pomógł mu znaleźć zatrudnienie pod Amsterdamem w firmie 123inkt, holenderskiej hurtowni artykułów biurowych. Od dawna znaczną część pracowników fizycznych stanowią w niej Polacy.
Brat Marty pracował nosząc paczki w magazynie w niewielkiej miejscowości Nederhorst Den Berg. Mieszkał w pobliskim Hilversum w domu z innymi Polakami. — 12 lat w jednej firmie, 12 lat w jednym pokoju — opowiada Marta. — Bardzo chciał wrócić do Polski. Często przyjeżdżał nas odwiedzić. Szczególnie chodziło mu o mamę. Był z nią bardzo związany. Dzwonił do niej cztery, pięć razy dziennie. To właśnie od mamy dowiedziałam się od wypadku.
W połowie stycznia 2023 r. Rafał uderzył głową w słup w magazynie, w którym pracował. Słyszymy to od Marty, przyjaciół Rafała i jego kolegów z pracy. — Magazyn był w przebudowie. To stało się w nowej części, której nikt jeszcze dobrze nie znał — mówi nam jedna z osób, które pracowały razem z Rafałem.
Ani Rafał, ani nikt z jego przełożonych, nie wezwali na miejsce pomocy — słyszymy od jego bliskich. Mężczyzna w kolejnych dniach przez cały czas chodził do pracy. Ale obrażenia okazały się poważne. Marta pokazuje nam zdjęcie zrobione krótko po wypadku. Rafał pozuje ze swoim przyjacielem. Widać, iż ma zaklejony prawy łuk brwiowy, przy oku jest spory krwiak.
Rafał po wypadku
Wkrótce bliscy sami mogli ocenić sytuację. Pod koniec stycznia 2023 r. Rafał przyleciał na kilka dni do Polski na rocznicę śmierci siostry. — Wciąż miał siniaka. Nie miał sił, choć zawsze był pełen życia. Gdy 26 stycznia w rocznicę cała rodzina szła na cmentarz, powiedział, iż zostaje w domu i musi się położyć. Nigdy tak nie robił — opowiada Marta.
— Nie chciał rozmawiać o wypadku, nie chciał iść do lekarza. Taki miał charakter. Tylko mamie powiedział, iż uderzył się w pracy.
Ostatnia rozmowa z wyłączoną kamerą
Po kilku dniach Rafał wrócił do Holandii. Jego stan się pogarszał. Głowa bolała go coraz bardziej. Wziął zwolnienie w pracy, całymi dniami leżał w łóżku w swoim wynajmowanym pokoju. W poniedziałek 13 lutego znajomy Polak zabrał go do lekarza.
— Nie było żadnych badań. Pani doktor postukała młotkiem w kolano, kazała mu dotknąć palcem nosa. Powiedziała, żeby brał paracetamol, a jak nic się nie poprawi, to żeby wrócił za tydzień. No ale tygodnia już nie dożył — opowiada nam towarzysz Rafała, który nie chce, by podawać jego imię, bo obawia się o swoją pracę w Holandii.
Ostatni raz Rafał zadzwonił do mamy w piątek 17 lutego. Wyłączył kamerę w telefonie. Mówił, iż cały czas leży i nie może nic jeść. Potem już nie odbierał. Jego telefon był wyłączony.
Marta pokazuje zdjęcie Rafała
— Mama płakała. Miała złe przeczucia. Uspokajałam ją. Mówiłam, iż polecimy do Holandii — wspomina Marta. Najpierw jednak znalazła na Facebooku przyjaciół Rafała, innych Polaków zamieszkałych pod Amsterdamem. Okazało się, iż też nie mogą się z nim skontaktować. Razem dotarli do jego współlokatorów.
W sobotę po południu jeden z nich wyważył drzwi do pokoju. Rafał leżał martwy na podłodze.
To wtedy Marta dostała telefon od przyjaciół Rafała, ten, w który nie mogła uwierzyć. Natychmiast podjęła decyzję, kupiła bilety dla siebie i swojego syna. Następnego dnia była już w Holandii. Do jej historii jeszcze wrócimy.
Wypadki migrantów przechodzą pod radarem
Sprawa Rafała to tylko jedna z tysięcy podobnych. W Holandii ciężką i niebezpieczną pracę wykonuje ok. 700 tys. cudzoziemców. Przede wszystkim są to migranci z Europy Środkowej i Wschodniej. Wśród nich szczególnie dużą grupę stanowią Polacy.
Onet wspólnie z holenderskimi mediami Investico, Argos i „De Groene Amsterdammer”, rumuńskim portalem Context i działającym w wielu krajach Balkan Insight przeprowadził szerokie śledztwo dotyczące wypadków doznawanych przez migrantów w Holandii. Jego wyniki pokazują, iż problem jest systemowy, a obcokrajowcy w tym kraju nie mogą liczyć na skuteczną ochronę.
Holenderskie Investico uzyskało dostęp do akt kilkunastu spraw, w których ofiarami wypadków w pracy padali cudzoziemcy, przede wszystkim Polacy i Rumuni. Ich historie wiązały się z poważnymi obrażeniami, amputacjami i długotrwałymi hospitalizacjami. Żaden z nich po zdarzeniu nie mógł już wrócić do poprzedniej pracy.
12 z analizowanych przypadków podlegało obowiązkowemu zgłoszeniu do inspekcji pracy. Jak się okazuje, holenderscy pracodawcy zrobili to tylko w sześciu z nich.
Według szacunków holenderskiego Trybunału Audytowego, niezależnej publicznej instytucji kontrolującej działania tamtejszego rządu, ok. 70 proc. wypadków, których ofiarami padają migranci, w ogóle nie jest nigdy raportowanych.
Holandia luzuje zasady. Firmy prowadzą dochodzenia we własnych sprawach
Tymczasem Holandia ostatnio jeszcze poluzowała zasady w tej sprawie. Od 2023 r. to nie państwowa Inspekcja Pracy (NLA), ale sami pracodawcy badają wypadki, do których doszło w ich zakładach. Sami też proponują sobie środki naprawcze, które mają wdrożyć. NLA przeprowadza własne dochodzenie tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Zmianę w rozkładzie odpowiedzialności natychmiast można było dostrzec w statystykach. W 2023 r. państwowa inspekcja zbadała jedynie 142 wypadki. Pracodawcy samodzielnie przeprowadzili dochodzenia w 1300 sprawach.
Urzędnicy w rozmowach z Investico chwalą sobie nowe metody. Twierdzą, iż stawiają one na „zdolność do uczenia się na własnych błędach”, a pracodawcy wdrażają „prawie wszystkie środki naprawcze” — przy czym są to te środki, które sami sobie ustalają.
Niezależni specjaliści są innego zdania. Wskazują, iż obowiązujące zasady stwarzają pole do nadużyć ze strony pracodawców i przedstawiania przez nich okoliczności wypadków w sposób odbiegający od rzeczywistości.
— Migranci są bezbronni z wielu powodów. Wiedzą, iż jeżeli złożą skargę, agencja pracy ich wyrzuci. Wtedy nagle tracą dochód, mieszkanie i stają się bezdomną osobą na ulicy, do tego z obrażeniami po wypadku — mówi Yvonne Waterman, holenderska ekspertka, zajmująca się odpowiedzialnością cywilną.
Obcokrajowcy, w obliczu abdykacji państwowych instytucji, coraz częściej biorą sprawy w swoje ręce. W ostatnich latach nastąpił prawdziwy boom na usługi prawników specjalizujących się w dochodzeniu odszkodowań za wypadki. Jedna z dużych holenderskich kancelarii informuje, iż w latach 2019-2023 poprowadziła 640 spraw dotyczących obrażeń doznanych przez migrantów w pracy. Inny prawnik w samym 2024 r. miał w toku 117 tego typu spraw.
O swoje prawa w Holandii upominają się też Polacy. I mimo związanych z tym trudności, czasem nie wahają się pójść z holenderskim szefem na prawną batalię.
Marek pracował na budowie. „Z wielką łaską wrzucili mnie do samochodu”
Marek Nitkowski od jakiegoś czasu mieszkał w Düsseldorfie, w Niemczech. Od koleżanki dostał kontakt do agencji pośrednictwa pracy w Holandii. Postanowił spróbować swoich sił w nowym kraju i wyjechał do Amsterdamu. Jak wspomina, warunki w umowie różniły się od tych przedstawianych telefonicznie. — Po pierwsze dostałem zapewnienia, iż pensja będzie wyższa, po drugie — nie podpisałem umowy z agencją, a bezpośrednio z firmą i ostatecznie obejmowała ona cztery miesiące próbne.
Nitkowski nie dostał od pracodawcy ubrań roboczych, nie został też odpowiednio przeszkolony. — Warunki wydawały się w porządku, choć praca lekka nie była — spędzaliśmy na budowie całe dnie. Mieszkałem w lokum firmowym z innymi pracownikami.
24 lutego 2023 r. na budowie doszło do wypadku. Marek poślizgnął się i, jak się później okazało, zerwał więzadła krzyżowe. Koledzy z pracy nie zareagowali, przykryli go tylko folią, kiedy leżał na ziemi. W końcu holenderski kierownik całej budowy zauważył go i zagroził pracownikom, iż jeżeli nie zostanie wezwana pomoc, usunie z projektu podwykonawcę, u którego był zatrudniony Polak. — Dopiero wtedy pracownicy z mojej firmy z wielką łaską wrzucili mnie jak worek cementu do samochodu i firmowym busem zawieźli do szpitala — wspomina Marek.
— Nie znałem ani angielskiego, ani holenderskiego, więc trudno było mi się porozumieć z medykami. Udało mi się jedynie uzyskać informację, co mi dolega. Lekarze nie chcieli jednak robić dalszych badań, bo okazało się, iż moja umowa nie obejmowała ubezpieczenia. Zgłosiłem tę informację i firma wykupiła mi w końcu jakieś ubezpieczenie na szybko.
Nitkowski prosto ze szpitala trafił do mieszkania, gdzie był zakwaterowany z innymi pracownikami. Po weekendzie w poniedziałek jego koledzy wrócili z pracy. Był z nimi szef. — Kolega tłumaczył jego słowa. Powiedział, iż moja umowa właśnie się kończy, a ja mam spakować swoje rzeczy i koledzy z firmy odwiozą mnie busem firmowym do Polski, a jako dodatek dostanę dwie pensje. Ja nie byłem w stanie chodzić — nie wyobrażałem sobie podróży, zresztą w Polsce nie mam już nikogo. Nie miałem po co tam jechać. Nie zgodziłem się, chociaż wydawało się, iż nie mam wyboru.
Zdjęcia pana Marka Nitkowskiego z okresu po wypadku
Nitkowski postanowił poszukać pomocy w sieci. Jak mówi, nie było to proste, bo wszyscy chcieli za konsultację pieniądze. W końcu natknął się na polską prawniczkę Aleksandrę Tulicką Krasowską, która specjalizuje się w sprawach wypadków Polaków w Holandii. Napisał do niej wiadomość mailową, w której opisał swoją historię.
Mecenaska zdecydowała się mu pomóc. Ze względu na jego sytuację nie zwlekała i zadzwoniła do dyrektora firmy. Namówiła go, żeby pozwolił zostać Polakowi w domu firmowym jeszcze przez miesiąc. Ponadto wystosowała pismo, w którym obarczała pracodawcę odpowiedzialnością za to, iż doszło do wypadku w godzinach pracy i pracodawca nie dołożył wszelkich starań, aby zapewnić bezpieczeństwo panu Nitkowskiemu.
Tulicka Krasowska pokazała nam wiadomość Nitkowskiego, która była bardzo emocjonalna. Zwracał on uwagę, iż nie ma gdzie się podziać, a w marcu ma kolejne wizyty w szpitalu.
Mężczyzna przez cały marzec mieszkał w firmowej lokalizacji. W końcu jednak musiał się wyprowadzić, ale nie miał środków do życia.
— Nie byłem w stanie pracować, do szpitala jeździłem kilkanaście kilometrów autobusem, o kulach, w deszczu. Pani mecenas zwracała się do mojego przełożonego, ale bezskutecznie. W końcu wyprowadziłem się i zostałem dosłownie na ulicy. Nie mogłem zapewnić sobie ani mieszkania, ani ubezpieczenia. Próbowałem znaleźć jakąś pomoc w Holandii, fundację, która udzieliłaby mi pomocy, ale się nie udało. Wyjechałem więc do Hanoweru w Niemczech i zgłosiłem się z prośbą o pomoc do Caritasu i Czerwonego Krzyża.
Nitkowski mieszkał tam z innymi osobami w kryzysie bezdomności. Żywił się darmowym jedzeniem, które było rozdawane w jednym z kościołów.
Ze względu na kontuzję i ortezę na nodze miał trudności ze znalezieniem pracy. — Mam uprawnienia jako spawacz i operator koparki, ale nikt nie chciał mnie przyjąć ze względów zdrowotnych. Dostawałem jakieś zlecenia na czarno, ale trudno było o oszczędności. Przez trzy miesiące udało mi się zatrudnić u znajomego w Hamburgu, gdzie pracowałem jako pomocnik na budowie, ale kiedy skończyliśmy projekt, nie miałem już co robić.
W takich warunkach spał pan Marek w przytułku w Niemczech. Po prawej stronie zdjęcie mężczyzny, którego pan Marek poznał na ulicy
Skomplikowane negocjacje i finał. „Wykorzystywali jego bezdomność”
Tulicka Krasowska w tym czasie gromadziła materiał dowodowy, ale nie pobierała żadnych opłat. — Pan Nitkowski nie miał środków, żeby wynająć prawnika. Był w tak fatalnej sytuacji, iż na pewnym etapie sprawy, to ja jemu wysłałam pieniądze (600-700 euro), aby z przytułku w Niemczech mógł przyjechać pociągiem do Amsterdamu i w moim biurze spotkać się z ekspertem z ubezpieczalni. Wywalczyłam mu to, ponieważ zarówno ubezpieczalnia, jak i pracodawca wykorzystywali jego bezdomność, aby sprawę zamieść pod dywan. Wychodzili z założenia, iż nie może się przecież bronić z ulicy i nikt nie przyjmie takiej sprawy, nie przyjedzie do sądu, nie przyjedzie na spotkanie z ekspertem, bo za co… — opowiada.
Przyjazd Nitkowskiego do Amsterdamu łatwy nie był. — Po tym, jak pani Aleksandra przelała mi pieniądze, poszedłem na dworzec i w automacie kupiłem bilet. Kiedy dotarłem do Amsterdamu, zorientowałem się, iż nie mam karty płatniczej. Została w automacie… Nie wiedziałem, co mam zrobić. Udałem się na pierwszy komisariat policji, jaki był w centrum Amsterdamu, ale funkcjonariusz kazał mi przyjść kolejnego dnia, bo nie miał czasu. Zamknął mi drzwi przed nosem. Miałem tylko adres biura pani Aleksandry. Z chorą nogą i torbą na ramieniu doczołgałem się pod adres. Była może trzecia, czwarta nad ranem, a nasze spotkanie dopiero o 10.00. Było mi wstyd spać na schodach, więc położyłem się niedaleko przy kanale.
— Był zmarznięty i nie miał choćby butelki z wodą… Ostatnie 15 euro w drodze do mnie wydał na golenie u fryzjera, bo chciał zachować resztki godności — wspomina Tulicka Krasowska.
Na spotkaniu prawnik z ubezpieczalni spisał odpowiedni protokół. Później mecenaska zdecydowała się zabrać Nitkowskiego na obiad. — Z restauracji szukałam mu miejsca do spania tegoż dnia, ale wszystkie instytucje zostawiły nas na lodzie. Bardzo to przeżyłam, bo musiałam go tak zostawić na ulicy, a sama pojechałam do ciepłego i czystego domu, w którym czekał na mnie mąż. To było straszne. Miałam choćby myśli, żeby zabrać go do siebie na noc, ale wiedziałam, iż jedna noc mu nie pomoże. Pan Marek potrzebował strukturalnej pomocy — mówi Polka.
Nitkowski wrócił do Niemiec. — Nie mogłem znaleźć pracy, po jakimś czasie zadzwoniła też pani Aleksandra, iż przegraliśmy pierwszy etap negocjacji. Trudno było mi się z tym wszystkim pogodzić — wspomina.
Zdjęcia nogi i ran po zakażeniu, które wdało się Nitkowskiemu po wypadku w pracy
Tulicka Krasowska przyznaje, iż sprawa nie była prosta. — Pracodawca, według tego, co przekazał mi telefonicznie pracownik, poprosił pracowników, aby za małym wynagrodzeniem zeznawali, iż klient miał buty robocze i sam popełnił błąd, szarpiąc się z maszyną i ładunkiem. Według Nitkowskiego oraz jednego kolegi nie mieli odzieży roboczej. Pan Marek pracował w adidasach i jeansach. Poślizgnął się z powodu braku odpowiedniego obuwia, ale 10 kolegów zeznało, iż było inaczej — dostałam te zeznania do wglądu z ubezpieczalni. Byłam w szoku, ale takie sytuacje często się zdarzają.
Jak dodaje, pracodawca nie chciał zapłacić udziału własnego swojej polisy ubezpieczeniowej, która była wysoka i nie chciał przyznać się do błędu. Firmy w Holandii często podwyższają wartość udziału własnego, żeby obniżyć kwotę składki ubezpieczeniowej. Niektóre firmy mają wkład własny rzędu 100 tys. euro, co sprawia, iż będą za wszelką cenę unikać przyznania się do winy.
— Pamiętam telefon pani Aleksandry po drugich negocjacjach. Powiedziała mi, iż będzie walczyła, choć mój przypadek jest bardzo trudny, a zeznania kolegów nie pomagają.
W końcu jeden z kolegów pisemnie przyznał, iż widział, iż jego kolega nie miał odpowiedniego obuwia zapewnionego przez pracodawcę.
Zeznania kolegi Marka Nitkowskiego, który pracował z nim na budowie
Nitkowskiemu udało się po wielu trudnych miesiącach znaleźć pracę i wynająć pokój. Poznał także partnerkę, która miała za sobą bagaż doświadczeń związany z bezdomnością. — Sprawy wreszcie zaczęły się układać. Pani Aleksandra zadzwoniła z informacją, iż wygraliśmy i niebawem otrzymam pieniądze. Oczywiście już nic nie zwróci mi zdrowia, takich pieniędzy nie ma, ale to pewnego rodzaju ulga.
Podpisana została ugoda (hol. vaststellingsovereenkomst), na podstawie której bez oficjalnego orzekania o winie pracodawcy zostało wypłacone odszkodowanie. Na mocy tej ugody sprawa została zakończona definitywnie.
— Ugoda ta została zawarta pomiędzy panem Nitkowskim a ubezpieczycielem pracodawcy. Pracodawca do końca bronił swoich racji, ale ubezpieczyciel stwierdził w rozmowach ze mną, iż ryzyko wejścia na drogę sądową było dla nich duże, więc wolał pójść na ugodę i nie generować dodatkowych kosztów. Mój klient otrzymał gwałtownie to, co mu się należało i to było dla niego najważniejsze — tłumaczy zawiłości końca sprawy Aleksandra Tulicka Krasowska.
— Ja skończyłem Szkołę Mistrzostwa Sportowego w Spale, jeździłem na nartach, pływałem, dzisiaj niestety mogę o tym zapomnieć — mówi Marek Nitkowski. — Udało mi się jednak przetrwać okropny czas, w pewnym momencie chciałem choćby odebrać sobie życie… Spanie w jednym miejscu z ludźmi, którzy mają problemy alkoholowe i są uzależnieni od narkotyków, było straszne. Oni byli zdrowi, mogli pracować, ale nie chcieli. Ja nie mogłem. Przez kilkanaście miesięcy moim adresem był park, tylko na kilka godzin snu wracałem do ośrodka. To był koszmar. Na szczęście to koniec.
Specjalna sala ze świeczkami i księgą
Wróćmy do sprawy Rafała Samoraja. Jak wspominaliśmy, Marta przyleciała do Holandii 19 lutego 2023 r., dzień po znalezieniu ciała jej brata. Policja była na miejscu już wcześniej, stwierdzając razem z lekarzem śmierć z przyczyn naturalnych. Sekcja nie była przeprowadzana. Zwłoki zabrała firma pogrzebowa.
Marta natychmiast zajęła się organizacją kremacji i przewiezienia prochów na pogrzeb do Polski. Odwiedziła też miejsce pracy Rafała. Firma zorganizowała specjalną salę, w której wystawiła zdjęcie zmarłego, księgę, do której mogli wpisywać się jego koledzy i skarbonkę na datki dla rodziny.
— Był stół ze świeczkami i kwiatami. Każdy pracownik mógł tam pójść i posiedzieć. Firma zachowała się bardzo dobrze pod tym względem — zaznacza Marta.
Razem z synem i siostrzeńcem, który mieszka w Holandii, spotkała się z przedstawicielami 123inkt. — Holendrzy byli bardzo mili. Pytali, jak mogą pomoc, zapewniali, iż zrobią wszystkie rozliczenia. Nas to wtedy najmniej obchodziło. Nie wspominali nic o wypadku Rafała. My też nie poruszaliśmy tego tematu — relacjonuje kobieta.
Uroczystość pożegnalna Rafała Samoraja w Holandii
Zaznacza przy tym, iż firma Rafała wykazała się w tamtych dniach dużym wsparciem. Po kremacji zorganizowała w zakładzie pogrzebowym ceremonię pożegnalną z kawą, herbatą i poczęstunkiem. Pracownicy — w dużej części Polacy — dostali z tej okazji wolne i zostali przywiezieni na uroczystość specjalnym autobusem. Pojawił się na niej też właściciel firmy.
Pogrzeb Rafała odbył się miesiąc później w Milanówku, gdy Marcie udało się uporać ze wszystkimi formalnościami związanymi z transportem prochów do kraju. Z Holandii przylecieli na niego przyjaciele i koledzy Rafała. Na uroczystości w Polsce pojawili się także dwaj przedstawiciele 123inkt.
Przyjaciele nie mają wątpliwości
Dziś Marta zastanawia się, czy holenderska firma w ogóle zdawała sobie sprawę, iż jej brat przed śmiercią doznał wypadku w miejscu pracy. Temat ten nigdy nie pojawił się w jej kontaktach z 123inkt. Tym bardziej firma nie poruszała sprawy przyczyn zgonu Rafała, odpowiedzialności i ewentualnego odszkodowania.
Wątpliwości nie mają jednak byli i obecni pracownicy holenderskiej firmy. Troje z nich w rozmowie z Onetem zaznacza, iż krótko po wypadku przełożeni kazali zabezpieczyć i oznaczyć kolorową taśmą słupy w magazynie. Dokładnie takie jak ten, w który uderzył głową Rafał.
Marta Samoraj pokazuje zdjęcie swojego zmarłego brata Rafała
— Musieli zdawać sobie sprawę z tego, co się zdarzyło. To mała firma. Tyle iż każde zgłoszenie wypadku niesie dla nich konsekwencje, więc wolą tego unikać — mówi nam jeden z byłych pracowników magazynu.
Przyjaciel Rafała, który także pracował w tej samej firmie, jest przekonany, iż zgon mężczyzny był związany z uderzeniem o słup. — Po tym wypadku cały czas chodził blady i mówił, iż boli go głowa. Nie poszedł wcześniej do lekarza, bo sam nie mówił po holendersku, a nie chciał nikogo prosić o pomoc. Taki już był — wyjaśnia.
Firma przyznaje, iż nie zgłosiła wypadku
123inkt w odpowiedzi na nasze pytania potwierdza, iż jest świadoma wypadku, którego Rafał doznał w miejscu pracy. Opisuje, iż dzień po zdarzeniu mężczyzna miał podbite oko i zgłosił przełożonemu, iż boli go głowa. Twierdzi, iż zbadał go wówczas lekarz, ale nie znalazł „żadnych poważnych obrażeń”, a Rafał miał „z własnej inicjatywy wrócić do pracy”. Odnosząc się do okoliczności zdarzenia, 123inkt pisze nam, iż słup, w który uderzył mężczyzna „był w tym miejscu od 10 lat”.
Holenderska firma przyznaje przy tym, iż nie zgłosiła sprawy do inspekcji pracy. Inspekcja zainteresowała się nią dopiero po zawiadomieniu złożonym już po śmierci Rafała przez prawnika zajmującego się sprawą innego wypadku w magazynie.
Lokalizacja magazynu 123inkt pod Amsterdamem
Spółka podkreśla, iż badanie przeprowadzone przez inspektorów wykazało, iż „incydent nie podlegał zgłoszeniu” i „nie było potrzeby dalszego dochodzenia”. Ponadto 123inkt zaznacza, iż lekarz po śmierci Rafała „orzekł zgon naturalny”.
Jednocześnie firma nie zgodziła się, by udostępnić dziennikarzom dokumentację związaną z dochodzeniem w sprawie wypadku Polaka.
„Tak wygląda wyzysk”
— W prawie holenderskim odpowiedzialność za bezpieczeństwo w środowisku pracy prawie zawsze spoczywa na pracodawcy, co tym samym obciąża go odpowiedzialnością za wszelkie niedociągnięcia — tłumaczy Willemijn Roozendaal, profesor prawa na Wolnym Uniwersytecie Amsterdamskim.
— Z prawnego punktu widzenia nie ma choćby znaczenia, czy jest to wina pracownika, czy nie. Chyba iż pracownik celowo doprowadził do wypadku, ale jak często ktoś celowo łamie sobie rękę? — mówi i dodaje, iż po ustaleniu odpowiedzialności ubezpieczyciel firmy wypłaca ustalone środki.
Prawnicy zauważają, iż holenderscy pracownicy zgłaszają się do adwokata średnio trzy dni po wypadku. W przypadku migrantów, jeżeli w ogóle odwiedzą prawnika, często mija choćby rok. Zdaniem Diona Kramera, wykładowcy prawa europejskiego na Wolnym Uniwersytecie w Amsterdamie, nie jest to niespodzianką. — Tak wygląda wyzysk. Nasz system nie został zaprojektowany tak, aby chronić osoby bezbronne i te narażone na szczególne ryzyko. Stworzyliśmy w Holandii system bezpieczeństwa socjalnego, ale migranci są z niego wykluczeni — mówi.
Chcesz porozmawiać z autorami? Napisz: [email protected], [email protected]