80 lat od zakończenia wielkiej wojny
Należę do bardzo już nielicznego grona uczestników tej największej wojny w dziejach Europy i świata. W 90 lecie zwycięstwa już nas nie będzie.
Wojny doświadczyłem już jako piętnastolatek: zostałem pozbawiony ojca aresztowanego przez NKWD, a z resztą rodziny wywieziony w pogranicze Syberii i Kazachstanu. Mundur ubrałem w wieku 18 lat w wojsku berlingowskim. Na front moja jednostka, 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte, poszła w lutym 1944 r.
Wojowałem 14 miesięcy. Wojna dla mnie zakończyła się w połowie kwietnia 1945 r. , gdy ostatecznie ucichły walki o Gdańsk i Gdynię. Moja brygada w tym czasie była już tylko z nazwy pancerna, gdyż w tych walkach straciła cały swój ciężki sprzęt. Zostaliśmy – jako jednostka o niepełnej zdolności bojowej – zaliczeni do grupy podobnie małosprawnych jednostek blokujących liczną zbieraninę wermachtowców, którzy schronili się na Helu. Blokowaliśmy, ale nie atakowaliśmy; czekaliśmy aż skapitulują, co nastąpiło 9 maja.
Moi przyjaciele ze sztabu brygady, małżeństwo Daniszewskich, mieli kwaterę z balkonem przy głównej alei Wrzeszcza. Zbieraliśmy się tam grupą oficerów, aby obserwować przemarsz niemieckich jeńców z Helu dalej na wschód. Szli zwartymi oddziałami, pod komendą własnych oficerów z niewielkimi taborami, ale z kuchniami polowymi. Na czele kilkuoddziałowej grupy jechał konno czerwonoarmista, a pod koniec grupy kilkuosobowy oddział. Niemieccy oficerowie, gdy ujrzeli na balkonie oficerów zwycięskiej armii, oddawali jej regulaminowe honory. Niestety dowódca naszej brygady niezwłocznie zakazał nam odbierania takiej prywatnej defilady i balkon opustoszał.
Brygada dysponowała doskonałym zapleczem remontowym, ściągała więc z pobojowisk nadające się do remontu swoje i nie swoje czołgi. W ten sposób odtworzyła jeden niewielki pododdział i wysłała go za Odrę do dyspozycji walczącej o Berlin armii. Dzięki temu uzyskała status uczestnika walk o Berlin, a wszystkich jej żołnierzy odznaczono odpowiednimi polskimi i radzieckimi medalami, również tych co w Berlinie nie byli.
Ja byłem, ale w dwa dni po jego kapitulacji, jako uczestnik małej grupy, która w sztabie armii złożyła sprawozdanie z walk o Gdynię i Gdańsk.
Prace remontowe prowadzono również po wojnie, aby było z czym wrócić do kraju. Dyslokowano nas w rejon Siedlec pod Warszawą w czerwcu. W trzy miesiące później brygadę rozformowano, pozostał z niej tylko pułk czołgów. Ja zostałem przeniesiony do formującego się w Modlinie Dowództwa Wojsk Pancernych, przemianowanego po kilku miesiącach w Główny Inspektorat Broni Pancernej WP. Tam przesłużyłem 16 miesięcy, w dziale zajmującym się remontami sprzętu. Dla zorganizowania profesjonalnych baz remontowych wykorzystaliśmy na Śląsku dwie poniemieckie fabryki czołgów. Jedna z nich – w Łabędach – urosła do wielkiej wytwórni i działa do dziś.
Opuściłem armię w grudniu 1946 r. Wojna zabrała mi 6 lat szkolnych, miałem co nadrabiać.
Kolejne rocznice zakończenia wojny skłaniały mnie do wspomnień i refleksji. Na wojnie wiele straciłem, wiele się też nauczyłem. Odegrała rolę formacyjną w mojej młodości.
***
Myślę sobie, czy w tę osiemdziesiątą rocznicę tej strasznej wojny zastanowimy się nad jej doświadczeniem i wielorakimi skutkami – czy też je zbagatelizujemy, pochłonięci konfliktami czasów obecnych.
Pod wielu względami żyjemy wciąż w czasach i warunkach ukształtowanych przez II WŚ i jej konsekwencje. Pochłonęła 60 milionów ofiar, w tym ponad 20 milionów żołnierzy. Niemcy straciły połowę populacji męskiej w wieku 18-45 lat, Związek radziecki 40 procent, Japonia mniej więcej tyleż. Przepadły niepoliczalne wartości materialne. Ale też ta wojna zmieniła świat pod wielu względami na lepsze. Umocniła ogromnie państwa narodowe, dziesiątki narodów w wyniku wojny i jej późniejszych konsekwencji odzyskało – lub po raz pierwszy uzyskało – swe państwa.
Pod jej wpływem rozpadł się kolonializm. Opiewany przez wielu, a przez Rudyarda Kiplinga, noblistę, nazwany misją białego człowieka – choć w istocie był jego hańbą. A dla wielu ludów rozłożonym w czasie holocaustem.
Na terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych w czasach Kolumba żyło około 20 milionów Indian; pod koniec wieku XIX pozostało ich kilkanaście tysięcy w rezerwatach. Podobny był los australijskich Aborygenów, którzy ulegli eksterminacji na różne okrutne sposoby. Tubylcze ludy w koloniach ocalały jedynie w tropikach, gdzie klimat uniemożliwiał Europejczykom pracę fizyczną i zmuszał ich do zachowania miejscowej populacji, okrutnie wyzyskiwanej, ale żywej.
Na koniec procesu dekolonizacji – ale też w wyniku zimnej wojny, będącej następstwem tamtej gorącej – rozpadł się Związek Radziecki: historycznie rzecz traktując, dawne rosyjskie lądowe imperium kolonialne. Pod tym względem podobne do USA. I kolejne narody uzyskały swoje państwa.
Zdumiewające zmiany zarysowały się w społecznej świadomości. Z rozrzewnieniem kilka dni temu czytałem pełne oburzenia informacje o 37 ofiarach rosyjskiego ataku bombowego na Sumy, znane mi miasteczko, wokół którego formowała się nasza 2 armia. Pamiętam jednak czasy, gdy z pewną dozą obojętności – a czasami choćby satysfakcji – przyjmowano informacje, iż jesienią 1943 r. w brytyjskim dwunocnym dywanowym ataku bombowym na Hamburg zginęły 72 tysiące ludności cywilnej, a w sierpniu 1945 r. dwie amerykańskie bomby jądrowe zabiły pół miliona Japończyków, cywili. Krwawa łaźnia 2 wojny światowej sprawiła, iż dwa najbardziej wojownicze w narody stały się wzorem pacyfizmu. W Europie naród niemiecki – przez Woltera zwany armią w poszukiwaniu ojczyzny – a na drugim krańcu świata naród japoński, zwany Prusakami Azji.
***
II wojna światowa, jak każda, ma swoje mity. Dwa z nich okazały się szczególnie trwałe.
Pierwszy – to zmitologizowana wersja początku wojny niemiecko–radzieckiej w czerwcu 1941 r. Według fantazji Goebbelsa – a parę dziesięcioleci później według powieści zbiegłego na Zachód średniej rangi oficera GRU Władimira Riezuna, piszącego pod megalomańskim pseudonimem „Wiktor Suworow” – najazd Hitlera jedynie o parę tygodni wyprzedził przygotowany już atak radziecki. Był zatem samoobrona.
To czysta fantazja. Niewykluczone, iż Suworow w jakichś archiwach sztabowych widział jakieś mapy zwycięskich planów wojny z III Rzeszą. Stalin po wojnie zimowej z Finlandią zabronił innych niż zwycięskie ćwiczeń. Wprowadził zasadę: ani kroku wstecz; choćby myśl o odwrocie została zakazana. W realu oczywiście żadnego ataku wyprzedzającego nie szykowano. Na ślady niczego w tym rodzaju niemieckie wojska nie trafiły.
Dla tego etapu wojny dysponujemy wyjątkowym źródłem. Generał pułkownik Franz Halder – od 1 września 1938 r. do 24 września 1942 r. szef sztabu generalnego niemieckich wojsk lądowych, skryty przeciwnik Hitlera – prowadził tajny dziennik, w który notował informacje o wojnie i swoje o niej opinie. Wymyślił do tego celu własny system stenografowania. Po odwołaniu ze stanowiska dziennik ten opieczętował i złożył w archiwum. W 1945 r. wpadł on w ręce Amerykanów. Wysokiej klasy stenograf od ciężko chorego Haldera nauczył się jego sytemu stenografii i potem prawie bezbłędnie odcyfrował cały dziennik. Został wydany w trzech tomach.
Halder wymyślił własne kryterium oceny siły oporu, na jaki w poszczególnych kampaniach napotykał Wehrmacht.
Skrupulatnie liczył straty niemieckie w relacji do stanu wyjściowego wojsk. Z tych obliczeń wynikało iż najsłabszy opór Wehrmacht napotkał w Polsce w kampanii wrześniowej, silniejszy we Francji latem 1940 r., a najsilniejszy w Rosji od początku wojny.
Tysiące radzieckich jeńców w relacji Haldera pojawiają się dopiero po kilku tygodniach wojny, gdy niemieckie zagony pancerne zamykają całe armii w kotłach i po wyczerpaniu amunicji zmuszają do kapitulacji. Wpływ na to ma – obok wysokiej mobilności wojsk niemieckich – obłędny rozkaz Stalina: ani kroku wstecz! Dziesiątki dowódców NKWD rozstrzelało za zgodę lub rozkaz cofania się. Zginęło całe dowództwo frontu białoruskiego z gen Pawłowem na czele. Tylko desperacka interwencja Żukowa uratowała życie Iwana Koniewa, późniejszego marszałka.
Znamienna jest historia walk na Ukrainie. W dwa miesiące po wybuchu wojny Armia Czerwona, na tym froncie dowodzona przez gen. Michaiła Kirponosa, broniła się na linii Dniepru. W obliczu groźby okrążenia Kirponos odszedł z linii Dniepru na linię Desny. Stalin w rozmowie telefonicznej oskarżył go o tchórzostwo. Zdesperowany generał przesunął swoją kwaterę jak najbliżej frontu i porzucił pomysł odwrotu. Po kilku dniach, gdy sytuacja stawa się beznadziejna, wódz naczelny zmienił zdanie i depeszą kazał zezwolić na odwrót. Kirponos odmówił i zażądał potwierdzenia rozkazu na piśmie. Zanim takie pismo drogą lotniczą dostarczono, było już za późno, krąg wokół wojsk frontu się zamknął. Po wyczerpaniu zapasów 600 tysięcy żołnierzy poszło do niewoli. Sam Kirponos zginął z karabinem w ręku przy próbie wyjścia z okrążenia.
Dopiero późną jesienią, gdy Niemcy podchodzili do Moskwy, Stalin pozwolił swoim generałom dowodzić wojną zgodnie z regułami sztuki; w razie potrzeby również cofać się. Szaleństwo się skończyło i Armia Czerwona zaczęła odnosić sukcesy. W sierpniu następnego roku, na parę tygodni przed dymisją, Halder zanotował: „Na pozór wojna na Ukrainie toczy się jak przed rokiem, nasze wojska prą do przodu, zdobywają teren. Ale dokładniejszy wgląd mówi, iż to już nie taka sama wojna. Idziemy do przodu prawie tak samo, ale nie ma już setek tysięcy jeńców i stosów porzuconego sprzętu. Przeciwnik odchodzi w trybie regulaminowym, z bronią i wyposażeniem, zachowuje zdolność do walki, unika okrążenia”.
U kresu tego cofania się był Stalingrad i paniczna ucieczka całej armii z Kaukazu i Kubani. Dwa lata później Rokossowski wygrał ze Stalinem spór o koncepcję operacji Bagration i zamiast planowanego przez „stawkę” – radzieckie dowództwo – odepchnięcia niemieckiej Grupy Armii Centrum na zachód, w toku kilkutygodniowych walk zrealizował jej rozczłonkowanie i całkowite zniszczenie. Z ponad 40 generałów, który dowodzili w tej Grupie korpusami i dywizjami, ocalało 11. Pozostali albo zginęli, albo poszli do niewoli. Była to największa klęska niemiecka na froncie wschodnim.
Mit drugi dotyczy bliskiej nam sprawy: rozkazu Stalina wstrzymującego natarcie jego wojsk w kierunku powstańczej Warszawy. Ówczesny szef niemieckiego Sztabu Generalnego Hans Guderian napisał po wojnie: „Niech Polacy i Rosjanie spierają o to, kto zatrzymał natarcie pod Warszawą, według naszej wiedzy myśmy ich zatrzymali!”. Według dostępnych danych radziecka 2 armia pancerna – główna mobilna siła frontu dowodzonego przez Rokossowskiego – wąskim klinem wzdłuż Wisły nacierała w kierunku Warszawy. Doszła do Radzymina i Wołomina. Niemcom zagroziło odcięcie drogi odwrotu na zachód dla licznych jeszcze wojsk walczących w rejonie Ostrowi Mazowieckiej, Wyszkowa, Mińska Mazowieckiego.
Ratując sytuację, przerzucono w rejon warszawskiego przedmieścia kilka niezużytych dywizji pancernych z zachodniej Ukrainy i w ostatnich dniach lipca 1944 r. zorganizowano silny kontratak w rejonie Radzymina i Wołomina. W ciągu kilku dni radziecka 2 armia pancerna straciła ponad 200 czołgów, jeden z dwu jej korpusów pancernych został otoczony i zniszczony.
W tej sytuacji Rokossowski 31 lipca zezwolił dowodzącemu tą armią przejść do obrony. Następnego dnia, w chwili wybuchu powstania, front zatrzymał się w odległości 20 km od stolicy. Wywiad AK obserwował tą bitwę pancerną w rejonie Radzymina, ale szef tego wywiadu spóźnił się na spotkanie decydujące o rozkazie powstańczym. Dowiedziawszy się o decyzji zapytał Komorowskiego z wyrzutem: „I pan do tej decyzji mnie nie potrzebował?”. Komorowski odparł: „Stało się, rozkaz wydano i już go odwołać nie możemy”. Los Warszawy został przesądzony. Stalin mógł wstrzymać ofensywę swych wojsk, ale nie musiał, gdyż zrobili to Niemcy.
***
Polska w większości na Dzień Zwycięstwa się boczyła: w latach PRL celebrowała bez entuzjazmu, a po zmianie ustroju w ogóle zaniechała. Nie było to zwycięstwo po myśli oficjalnych wtedy, emigracyjnych władz, które z uporem broniły przedwojennej granicy wschodniej. Nie obroniły, ale ta obrona skonfliktowało je beznadziejnie nie tylko ze Związkiem Radzieckim, ale też z aliantami zachodnimi.
Nie obroniły, bo obronić nie mogły. Bieg dziejów potwierdził, iż granica wschodnia na linii Curzona jest sprawiedliwsza i mocniej osadzona w realiach, nie tylko etnicznych. Przetrwała do dziś, mimo zmian ustrojowych i otoczenia geopolitycznego. Dowiodła, iż spełnia historyczne kryteria długiego trwania.
Granica zachodnia – choć opłacona zależnością od ZSRR przez 40 lat – okazała się dla Polski niebywale korzystna. Zwłaszcza iż Niemcy nieoczekiwanie szybko, w ciągu 3 pokoleń, pogodzili się z utratą 20 proc. terytorium narodowego. Odpowiedni nasz szacunek dla Dnia Zwycięstwa będzie w tych warunkach sprzyjać utrwalaniu tego beneficium powojennego, które stało się podstawą polskiego skoku cywilizacyjnego, choćby dlatego iż pozwoliło z dnia na dzień zaspokoić chłopski głód ziemi.
Przez całą wojnę najwybitniejszy brytyjski mąż stanu Winston Churchill nakłaniał polskich polityków do porozumienia z ZSRR w sprawie granicy, według zasady: ustępstwa terytorialne za ustępstwa polityczne. Nie zdołał ich przekonać. Stanęło na metodzie Roosevelta: załatwić to za Polaków i bez nich. Skończyło się zatem większą, niż musiała być, zależnością polityczną od wschodniego mocarstwa.
Zdumiewająco niewielu polityków z ówczesnego mainstreamu skłonnych było pójść za radą Churchilla. Z ociąganiem się i z opóźnieniem Stanisław Mikołajczyk, sędziwi Wincenty Witos i Stanisław Grabski, mało kto ponadto. Wyróżniał się wśród nich niedoceniany do dziś generał Stanisław Tatar, w czasie komendy Grota Roweckiego osobistość nr 2 w Armii Krajowej. Szkoda, iż do dziś nie powstała kompletna monografia tej wybitnej postaci.
W 2045 r. polskie ustępstwa terytorialne były na miarę radzieckich życzeń, a polityczne ustępstwa dla Polski dość skąpe. Z wielkim wysiłkiem musiał o nie później, już po śmierci Stalina, walczyć Władysław Gomułka oraz jego następcy, Edward Gierek i Wojciech Jaruzelski. Z podziwu godnym rezultatem dla statusu PRL w radzieckiej strefie – dziś niestety bardzo niedocenianym.
Pora nareszcie odrobić lekcję historii i zmienić stosunek do Dnia Zwycięstwa. A także życzliwym okiem spojrzeć na tych, którzy do rezultatu wojny – korzystnego, w ostatecznym rachunku, dla Polski – się przyczynili.
Beneficjentem 2 wojny światowej – poprzez ziemie zachodnie – Polska jest od 80 lat; ale na to beneficjum od ponad 30 lat lat patrzy krzywo. Posolidarnościowe nurty polityczne robią wrażenie, jakby śladem politycznych powojennych emigrantów chciały wypisać ją z obozu zwycięzców tej wojny. Obowiązkiem historyka tego okresu pozostaje w tej sytuacji cierpliwe nakłanianie polityków i opinii publicznej do zgodnego z racją stanu powrotu do tego grona i trwania w nim bez dąsów i zastrzeżeń.
(tekst pierwotnie ukazal się tygodniku NIE nr 17/18 2025. Przedrukowano za zgodą Autora)