Przerwać spiralę

1 dzień temu

Jeśli Unia Europejska postawi na protekcjonizm, stanie się gospodarczym skansenem. Szczególnie jeżeli w fazę silnych wojen celnych weszły Stany Zjednoczone, a Chiny zrobią prawdopodobnie kroki odwetowe. Nie dokładajmy do tego pieca.

„Unia Europejska traktuje nas bardzo źle. Mamy setki miliardów dolarów deficytu handlowego, a oni nie przyjmują naszych aut, naszej produkcji rolnej, gdy przecież my przyjmujemy te produkty od nich. Taki stan rzeczy nie będzie się już długo utrzymywał, zapewniam. Nie pozwolę, by robili z nas strefę zrzutu” – mówił w grudniu 2024 r. w trakcie jednego z wystąpień Donald Trump, dzisiaj prezydent USA. Ponowił tym samym groźby wobec UE: jeżeli nie otworzycie się na handel z nami, nałożymy na was choćby 20-proc. cła.

Owe cła to jeden z głównych elementów Trumpowskiej polityki transakcyjnej, która sprowadza się do zasady: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”.

Cłami groził Trump za swojej pierwszej kadencji Meksykowi, jeżeli ten nie wstrzyma przepływu imigrantów z Ameryki Południowej próbujących przedostać się do USA. Wtedy zadziałało. Na Chinach takie groźby, choć z innych powodów, nie zrobiły już większego wrażenia. Trump nałożył cła na chińskie towary o łącznej wartości 370 mld dol., a Chiny – zamiast zacząć tańczyć do amerykańskiej melodii – odwdzięczyły się, nakładając cła na import z USA o łącznej wartości 110 mld dol. Jaką więc postawę w wojnach handlowych powinna przyjąć Unia Europejska? Meksykańską, chińską, a może powinna iść w stronę jeszcze bardziej agresywnego protekcjonizmu, tworząc za radą Mario Draghiego nową, wspólną i scentralizowaną politykę przemysłową?

Bellum omnium contra omnes

Protekcjonistyczna fala wzbiera. Jest tak od czasu kryzysu finansowego 2008 r. Wcześniej świat przeżywał, zainicjowany przez Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, okres globalizacji, której instytucjonalnie przewodziła Światowa Organizacja Handlu (WTO).

Stopniowo rządy – pod wpływem krytyków niekontrolowanego kapitalizmu, którzy zwracali uwagę na rosnące nierówności – stawały się coraz bardziej sceptyczne względem globalnych przepływów handlowych. I tak w latach 2008–2019 w ujęciu globalnym rokrocznie podejmowano ok. 3 tys. protekcjonistycznych interwencji, a w latach 2020–2023 już około 5,5–6 tys. W 2024 r. liczba interwencji spadła i wyniosła 3,2 tys., ale biorąc pod uwagę obecny klimat polityczny – napięcia na linii USA-Chiny czy agresywną postawę Rosji, nie jest to raczej zwiastun trwałego odwrócenia trendu.

Całkowita liczba interwencji protekcjonistycznych od 2008 r. wyniosła 59 tys., co w praktyce oznacza wojnę wszystkich ze wszystkimi. W jej wyniku – jak podaje globaltradealert.org – USA jest dotknięte negatywnie przez ok. 15,8 tys. takich rozporządzeń i ich skutków gospodarczych, Rosja przez około 11,8 tys., Chiny – 16 tys., Niemcy – 18,4 tys., Francja – 17,6 tys., a Polska przez 13,3 tys.

W protekcjonistycznym repertuarze znajdują się nie tylko cła. Protekcjoniści wprowadzają systemy kwotowe w imporcie, czyli ograniczenia co do ilości sprowadzanych towarów. Dotują producentów krajowych, by obniżać ich koszty produkcji i ułatwiać eksport po konkurencyjnych cenach. Zawyżają normy techniczno-sanitarne dla importu, co jest dużą barierą zwłaszcza dla państw uboższych. Stosują embarga, czyli totalne zakazy wwozu produktów z niektórych kategorii. Manipulują kursem krajowej waluty tak, aby towary na eksport były tańsze. Z drugiej strony na wybranych producentów wewnętrznych narzucają cła eksportowe, by zapewnić podaż kluczowych surowców na rynku wewnętrznym. Koncesjonują import, wprowadzając licencje. Stosują także środki miękkie, np. prowadzą kampanie promujące patriotyzm gospodarczy, czyli kierowanie się w decyzjach zakupowych lokalnym pochodzeniem produktów czy usług.

Czy jednak te narzędzia pomagają zbudować silną i odporną na wstrząsy gospodarkę? Czy naprawdę mamy do czynienia z przeszczepieniem na skalę globalną sukcesów państw takich, jak Korea Południowa, Japonia czy Tajwan, które przez niektórych ekonomistów podawane są za wzorce krajów, które zbudowały swoją pozycję i bogactwo na polityce protekcjonizmu?

W skrócie: nie. Protekcjonizm jest dla zawodowych ekonomistów tym, czym ruch antyszczepionkowy dla lekarzy: postawą sprzeczną z ustaleniami nauki. jeżeli istnieje w ekonomii twierdzenie, co do którego zgadza się przytłaczająca większość badaczy, to jest nim na pewno to o szkodliwości protekcjonizmu. Owszem, w ciągu ostatnich 15 lat pojawiło się kilka popularnych i promujących protekcjonizm książek, ale powiedzieć, iż reprezentują one niszowy wśród akademików pogląd, to nic nie powiedzieć. Prezentują pogląd sprzeczny z fundamentalnymi i wielokrotnie potwierdzonymi ustaleniami ekonomii. Należy do nich m.in. książka „Źli samarytanie” Ha-Joon Changa. Jak zauważa badacz handlu, prof. Arvind Panagariya, Koreańczyk nie przedstawia żadnych empirycznych dowodów na potwierdzenie swoich tez. Słowem, nie uprawia nauki. Wskazuje jedynie, iż rozwojowi Korei czy Japonii towarzyszyło wsparcie eksportu i odpowiednie polityki celne. Prof. Panagariya w książce „Free Trade and Prosperity” zarzuca Changowi et consortes przedszkolny wręcz błąd: utożsamianie korelacji z przyczynowością. Z kolei prof. Douglas Irwin w swoim traktacie „Free Trade Under Fire” wskazuje, iż o szkodliwości protekcjonizmu wiemy już od czasów Adama Smitha, krytykującego merkantylizm, czyli pierwotną wersję protekcjonizmu.

Smith pisał, iż decydenci zbyt często utożsamiają interesy producentów z interesami narodu jako całości, gdy przecież „konsumpcja jest jedynym celem całej produkcji, a interes producenta powinien być brany pod uwagę tylko w takim stopniu, w jakim może to być konieczne do promowania interesu konsumenta”.

Strzelanie sobie w stopę

Mylenie interesu producenta z interesem ogółu jest grzechem o tyle częstym, co łatwo zrozumiałym. Zysk producenta chronionego przez politykę protekcjonistyczną jest skoncentrowany na nim samym i dzięki temu silnie – przynajmniej w krótkim terminie – odczuwalny. w uproszczeniu – jeżeli mogę zwiększyć swoją marżę o kilkanaście procent dzięki lobbowaniu ceł ochronnych, zainwestuję w tenże lobbing odpowiednie środki. Jednocześnie politycy chętnie podchwycą podrzucony im przeze mnie pomysł, gdyż umieszczą go w szerszej, „patriotycznej” narracji ochrony rodzimego przemysłu. Z drugiej strony strata ogółu z tytułu protekcjonizmu, tj. konsumentów, jest rozproszona. Cła importowe przekładają się na wyższe ceny, ale te wzrosty nie są silnie odczuwalne na poziomie pojedynczego obywatela. Zaczynają takie być dopiero w miarę, jak rośnie zakres, wysokość i liczba ceł. Konsumenci jako jednostki nie mają więc odpowiednio silnych bodźców, by protestować przeciw protekcjonizmowi, zwłaszcza iż często nie mają też świadomości, iż pomiędzy cłami a drożyzną zachodzi związek przyczynowo-skutkowy. Ekonomiści potrafią jednak ten związek wyliczyć. W pracy „The Impact of the 2018 Tariffs on Prices and Welfare” Mary Amiti, Stephena J. Reddinga i Davida E. Weinsteina, która dotyczy ceł nałożonych przez Donalda Trumpa w 2018 r., czytamy, iż „pełny wpływ ceł dotknął dotąd krajowych konsumentów i importerów, a nasze szacunki sugerują zmniejszenie zagregowanego realnego dochodu USA o 1,4 mld dol. miesięcznie do końca 2018 r.”. Z kolei eksperci Banku Światowego wyliczyli, iż wspomniane cła tylko w 2018 r. doprowadziły do zmniejszenia liczby ofert pracy na amerykańskim rynku o 175 tys. Nawiasem mówiąc, protekcjonizm stosował także Ronald Reagan w latach 80. XX w., gdy nakładał cła na amerykański przemysł motoryzacyjny i elektroniczny. Efekty były bardzo podobne. Znany publicysta gospodarczy Brett Arends, na łamach marketwatch.com wskazuje, iż także amerykańskie doświadczenia z cłami importowymi, które utrzymywano w 2 poł. XIX w. nie były pozytywne. Powołując się na badania ekonomiczne, Arends wskazuje, iż „wzrost stawki celnej o 1 pkt proc. obniżał wydajność pracy w dotkniętej branży o 5 proc.”, a jednocześnie cła służyły przede wszystkim ochronie marż zysku już potężnych gałęzi przemysłu, opóźniając ich rozwój. Przykładowo rodzący się amerykański przemysł motoryzacyjny, chroniony przed konkurencją dzięki 45-proc. cła, z początku „pozostawał w tyle za swoimi europejskimi odpowiednikami, zarówno pod względem wydajności, jak i technologii”.

Nie ma dobrych powodów, by sądzić, iż UE ma szanse w protekcjonistycznej kampanii. Są za to konkretne przesłanki, by mniemać, iż nie tylko poniesie w niej porażkę, ale iż wręcz pogorszy swoją i tak niezbyt dobrą sytuację.

Jedną z najbardziej przykrych ilustracji pułapek protekcjonizmu stanowi Argentyna.

Podczas wielkiego kryzysu lat 30., gdy załamał się eksport Argentyny, kraj wpadł w spiralę błędnych decyzji prowadzących do upadku państwa. Popularność zyskała tam idea substytucji importu, czyli wymuszanie zastępowania towarów z zagranicy produktami krajowymi poprzez zaporowe cła oraz przywileje dla rodzimych producentów. W 1946 r. Juan Perón wprowadził dyktaturę, a gospodarka została zdominowana przez państwowe konglomeraty. Rządowe wydatki potroiły się w ciągu trzech lat, co doprowadziło do pierwszego bankructwa kraju w 1951 r., a następnie do kolejnych w latach: 1956, 1982, 1989, 2001, 2014 i 2020.

(…)

Cały artykuł dostępny jest TUTAJ.

Idź do oryginalnego materiału