Wszyscy jesteśmy wskaźnikami recesji

1 dzień temu

Recesja (łac. recessio – „cofanie się” oraz recedere – „ustępować, cofać się”) to zjawisko makroekonomiczne polegające na znacznym zahamowaniu tempa wzrostu gospodarczego, skutkujące najczęściej spadkiem produktu krajowego brutto (PKB). W znaczeniu technicznym recesja definiowana jest jako spadek PKB przez co najmniej dwa kolejne kwartały.

Oficjalnie nie jesteśmy zatem w recesji.

Ale czy wszystko nie robi się droższe i gorsze? Co sprawia, iż na horyzoncie nie jawi się żadne wyjście z kryzysu mieszkaniowego, a – analogicznie do myśli Marka Fishera – łatwiej nam wyobrazić sobie spadek cen mieszkań wywołany wybuchem wojny niż ten spowodowany realną polityką naszego państwa. Czekolada kosztuje prawie 10 zł. Kolejne zakłady zamykają swoje linie produkcyjne, pozbawiając mniejsze miasta miejsc pracy idących w kilka punktów procentowych wszystkich zatrudnionych. Czekolada waży o kolejne 10 g mniej. Informacje z rynku pracy wskazują na najmniejszą dostępną ilość ofert zatrudnienia od czasu pandemicznego załamania latem 2020 roku. Sok jabłkowy stanowi 20,1% składu coraz większej ilości napojów – jego idealnie wykalkulowaną ilość pozwalającą zaklasyfikować napój jako nektar (preferencyjna stawka podatku, brak opłaty cukrowej). Wszystko smakuje gorzej. Jesteśmy samotni i coraz mniej czasu poświęcamy na socjalizację z innymi. Ale nie ma gdzie się socjalizować, „trzecie miejsce” przestało istnieć. choćby ciepła posadka grawitująca dookoła mitycznego pojęcia klasy średniej obciążona jest egzystencjalną pustką przywodzącą skojarzenia z rolą Edwarda Nortona z „Fight Clubu” i interludium „Happier Fittier” z albumu „OK Computer” zespołu Radiohead. Społeczne rozwarstwienie przyśpiesza, a jakiekolwiek marzenia o odwróceniu się tej tendencji jawią się jako dalece życzeniowe.

Od dawna wierzę – powtarzając za Yannisem Varufakisem – iż giełdowe markery i makroekonomia są w dużej mierze oderwane od realiów życia człowieka funkcjonującego poza parkietami Wall Street. Rosnąca wartość rynkowych assetów nie odzwierciedla realnego wzrostu i rozwoju stojących za nimi firm, a jest jedynie rezultatem skrzętnej polityki rad nadzorczych, kooperacji z bankami i rosnącej ilości miliarderów lokujących w rynku swoje kapitały. To jednak relatywnie życzeniowa perspektywa. Lokowanie fortun w giełdę zakłada jakiekolwiek ryzyko, natomiast lokowanie ich w rynek mieszkaniowy, na którym przeciętny Jan Kowalski i John Smith konkurują z grupami pokroju BlackRock i Vanguard o dostęp do dachu nad głową, jawi się jako bezpieczniejszy biznes. Dobra kondycja gospodarki coraz częściej pokrywa się ze sloganem „bogaci mają dobrze”, a spowolnienie gospodarcze czy tytułowa recesja oznacza kłopoty wszystkich poza najbogatszymi.

Chciałbym – w kontrze do technicznych indykatorów zakładających, iż recesja to dwa spadkowe kwartały – postawić przed czytelnikami ryzykowną tezę, iż jednak jesteśmy w recesji. Recesji wszystkiego.

Czytelnicy Nowego Obywatela raczej dobrze znają tematykę i problematykę lat 90. i okresu transformacji. Epokę bezrobocia, szarej Polski i zaciskania pasa na szyi. Zaryzykuję jednak stwierdzenie, iż czas szerokorozumianej transformacji, a także późniejszy okres dołączenia do Unii Europejskiej miały w sobie coś, czego bardzo nam dzisiaj brakuje.

Nadzieję.

Nadzieję na lepsze jutro, poczucie, iż trudne czasy są wadium postawionym na poczet lepszej przyszłości. Era wyrzeczeń i ciężkiej pracy miała miarowo wprowadzać nas do świata Zachodu, a razem z nim przynieść poprawę warunków życia i swoisty awans cywilizacyjny. Nie sposób nie przyznać, iż w dużej mierze udało się to zrealizować. Polska przez ostatnie dwie dekady zmieniła się nie do poznania. Mówiąc bardzo ogólnikowo, nie mamy czego się wstydzić w porównaniu z globalnym Zachodem. Jesteśmy jego integralną częścią. Ale co teraz?

Razem z awansem do pierwszej ligi (a przynajmniej ławki rezerwowych pierwszej ligi) straciliśmy namacalny cel. Już jesteśmy tym Zachodem, ale co z tego? Wyobrażenia o dobrobycie nie mają pokrycia w otaczającej nas rzeczywistości. Tej samej rzeczywistości, która cały czas organizuje castingi na najemców mieszkania oraz tej samej rzeczywistości, która płaci pracownikom sektora publicznego wynagrodzenia oscylujące w okolicach minimalnej krajowej. Tej samej minimalnej krajowej, która, biorąc pod uwagę koszty życia, od następnego roku spadnie, przywodząc na myśl waloryzacje emerytur z czasów „pierwszego Tuska”, gdy emerytury waloryzowano o kilka złotych.

Jak układać nasz emocjonalny budżet domowy, jeżeli nadzieja stała się towarem deficytowym? Permanentny stres spowodowany konfliktem zbrojnym na Ukrainie i mniej lub bardziej realistyczne widmo eskalacji konfliktu w stronę Polski i państw bałtyckich. Zapowiedzi cięć w sektorze publicznym i pogarszająca się kondycja rynku pracy. Opisywana wszędzie epidemia samotności. Proszę zastanowić się nad chociaż jednym czynnikiem, jedną rzeczą, która mogłaby napawać nas optymizmem. Zauważmy różnicę, która zaszła chociażby w dyskursie dotyczącym zmian klimatu. Mimo dużego oporu możemy odnotować malejącą popularność bezpośredniej negacji zmian klimatu – ale co z tego, skoro zastępuje je narracja o indywidualnej odpowiedzialności. „Może będzie gorzej, ale zrobię co mogę, żeby moja rodzina tego nie doświadczyła”, „Może będzie gorzej, ale mnie już wtedy nie będzie”. Przestajemy negować problemy, ale zamiast zastanawiać się nad systemowymi rozwiązaniami wszczepia nam się poczucie, iż każdy musi nieść swój krzyż i odnaleźć się w nowej smutnej rzeczywistości. Zamiast wierzyć, iż przyszłość przyniesie poprawę sytuacji pozostaje zakładać, iż jeżeli dam z siebie wszystko, to przyszłość nie zawali mi się na głowę.

Wykształcenie w industrialnym kompleksie edukacyjnym dalej się pauperyzuje. Studia, które wbijano do głów obecnej młodzieży, nie okazały się przepustką do dostatniego życia i stabilnej pracy – są w najlepszym wypadku wymogiem wstępnym znalezienia jakiejkolwiek pracy. Tak wielu nadmiernie wykwalifikowanych młodych ludzi musi pogodzić się z rozjazdem ich wykształcenia oraz wykonywaną pracą, a także wynikającą z tego frustracją. Frustrację tę podsyca fakt, iż pomimo naszej gry pozorów jakoby to społeczeństwo opierało się na zasadach merytokracji realne wykształcenie i wiedza nie znaczą nic, jeżeli nie są osadzone w materialnym, finansowym sukcesie. Stan posiadania i stan materialny stanowią jedyną metrykę sukcesu i co za tym idzie – kompetencji. Gdyby tego było mało – dorzućmy jeszcze sztuczną inteligencję, wszak wielkie firmy coraz dumniej chwalą się inwestorom planami dotyczącymi redukcji zatrudnienia i zastąpienia mniej wykwalifikowanej kadry (tej samej kadry, która jest prawdopodobnie zbyt wykwalifikowana do sprawowanych obowiązków) oprogramowaniami AI.

AI, które było sprzedawane nam jako narzędzie porównywalne z wynalezieniem internetu, w pierwszej kolejności przywodzi na myśl bota z infolinii, który usilnie robi wszystko, aby nie połączyć nas z konsultantem. Utopijna wizja przyszłości zakładała, iż roboty i komputery będą wykonywały za nas większość pracy, a my skupimy się na piciu drinków z palemką, malowaniu obrazów i uczęszczaniu do klubów dyskusyjnych, ale póki co to właśnie przestrzeń kreatywna jako pierwsza padła ofiarą generatywnych modeli językowych.

Nie sposób nie dostrzec tragizmu Hayao Miyazakiego, twórcy słynnego japońskiego studia Ghibli, które stoi za kultowymi animacjami, jak chociażby „Mój sąsiad Totoro” i „Grobowiec świetlików”. Jego charakterystyczny styl padł ofiarą trendu, w którym każdy mógł przerobić swoje zdjęcie na podobiznę rodem z jego filmów. Masowość tego zjawiska sprawiła, iż Miyazaki nazwał sztuczną inteligencję i jej brak poszanowania dla praw autorskich „obrazą dla samej egzystencji człowieka”. Sztuka, która od zawsze stanowiła przestrzeń wyrażania samego siebie i budowania emocjonalnej więzi z jej odbiorcami, jako pierwsza poległa w starciu z oprogramowaniem. Kogo miałby pozwać Miyazaki skoro sposób gromadzenia danych wykorzystywany przez AI jest zupełnie nietransparentny, a prawodawstwo jest kilka kroków za rozwojem technologii.

W jakiej sytuacji stawia to wszystkich aspirujących grafików, artystów i innych przedstawicieli sztuk pięknych, skoro nie sposób dzisiaj przejść po turystycznej części dużego miasta i nie dostrzec całej plejady wygenerowanych przez AI wydruków na koszulkach, logotypów i kawiarnianych potykaczy zapraszających nas na matcha latte czy jakikolwiek inny napój będący przedmiotem obecnej hiperkonsumpcyjnej fiksacji. Czy sprzedawane w dyskontach zeszyty z podobiznami rekina w trampkach i innych AI „brainrotów” są odbiciem stanu naszej kultury masowej? Co sprawia, iż umiemy tak obojętnie przejść obok zjawiska „brainrotu” (z ang. brain – mózg, to rot – gnić) i nie dostrzegać w nim regresu, recesji naszej kultury. Kiedy w jednym z popularnych dyskontów zobaczyłem dubajską czekoladę (jak się okazało – wyrób czekoladopodobny) z wygenerowaną przez AI podobizną stworka Labubu – jednej z nowszych internetowych hiperfiksacji – coś we mnie pękło. Trudno mi sobie wyobrazić większe przemielenie wszystkich panujących mikrotrendów w bardziej jarmarczny produkt. Gdzie jest miejsce na nadzieję, skoro możemy bezpiecznie zakładać, iż generatywne AI będzie coraz skuteczniejsze i coraz bardziej wszechobecne, a wynikające z tego korzyści przypadną wielkim firmom.

Opium ludu, o którym pisał Marks (i które tak często błędnie interpretujemy), podaje się nam na srebrnej tacy. Nieustanny przepływ informacji, media żerujące na naszej skłonności do polaryzacji i nieskończona ilość filmików do przesunięcia. Jesteśmy społecznie spacyfikowani, a mimo to musimy ciągle walczyć o utrzymanie się na powierzchni – w poczuciu winy, iż używamy zbyt dużo telefonu, nie rozwijamy się (oczywiście w przestrzeni, która wymiernie wpływałaby na naszą wartość rynkową) i za mało czytamy. Na marginesie, w czasach, gdy wszystko musi mieć jakąś wymierną wartość – samo czytanie stało się czynnością niemal performatywną i zoptymalizowaną na pokazanie swojego statusu. Rosnąca popularność Goodreads pokazuje, iż po co czytać, jeżeli nie mógłbym dodać danej książki do swojego „portfolio”. Znana książka „Społeczeństwo spektaklu” nie straciła ani grama trafności zawartych w niej spostrzeżeń.

„Trzecie miejsce”, o którym wspomniałem wcześniej, również przestało istnieć. Koncepcja trzeciego miejsca zakłada przestrzeń spotkań i socjalizacji, która byłaby oderwana od rutyny na linii dom-praca. Kluby dyskusyjne, sklepy z płytami, gdzie lokalni pasjonaci mogliby porozmawiać o ich ulubionych albumach, amatorskie drużyny sportowe. Nasza rzeczywistość i wszechobecna gentryfikacja dowolnej aktywności sprawiają, iż znalezienie trzeciego miejsca staje się niezwykle trudne – zwłaszcza, iż coraz więcej z nich wymaga zainwestowania środków, wkupienia się w hobby. Przykro było mi usłyszeć opinię byłego szefa PZPN-u, który powiedział, iż w dzieci w okolicach trzynastego roku życia często tracą szanse na rozwój w ramach klubów sportowych, ponieważ ich rodziców nie stać na ponoszenie związanych z tym kosztów. Równolegle do koncepcji trzeciego miejsca należy myśleć o hobby, zainteresowaniach. Te również wymagają coraz większego samozaparcia. Tyle lat powoływania się na slogan „przekuj swoje hobby w pracę, a nie będziesz musiał pracować ani dnia” doprowadziło do tego, iż wiele zainteresowań już na starcie jawi się jako bezsensownych, bo zaszczepiono w nas poczucie, iż każda kaloria naszej energii musi być wykorzystywana jak najbardziej efektywnie, a po co pisać, tworzyć i wymyślać, jeżeli miałoby to trafić do szuflady i „nie odniosłoby sukcesu”.

Z każdym postępującym rokiem, pomimo niedookreślonej frustracji wynikającej z życia w systemie, który łamie naszego ducha, sytuacja wygląda coraz gorzej. Paradoksalnie, socjalizacji brakuje również w mediach, które w nazwie mają słowo „społecznościowe”. Czasy dawnego Instagrama minęły bezpowrotnie, a drobne posty z ogródka, zdjęcia swojego ulubionego kubka, pokazanie ulubionej muzyki zeszły na margines. Istnieje pewny lęk przed pokazaniem się zbyt bardzo, a paradoksalnie widzimy, iż internetowe postaci wpuszczają nas do coraz to bardziej prywatnych sfer swojego życia. Słowo „cringe” (oznaczające ogólną żenadę, w kontrze do nonszalanckiego zdystansowania) od czasu, kiedy to w modzie jest doza pewnej pruderyjnej nonszalancji, stało się jedną z najbardziej bolesnych obelg, jakie może usłyszeć młody człowiek. Od lat odczuwam wpływ autocenzury, która każe mi zadawać sobie pytanie „Co ja mam takiego do powiedzenia, czego nie powiedział, nie pokazał jakiś znany influencer”. Aspekt społecznościowy wypadł z auta gdzieś po drodze i nie wiemy, jak go znaleźć.

System, w którym żyjemy, to zbiór naczyń połączonych, a dziejowy pesymizm stanowi – powtarzając za Žižkiem – „spontaniczną, bezrefleksyjną ideologię” naszych czasów. Kultura, gospodarka, praca i świat naszych wewnętrznych przeżyć są ze sobą nierozerwalne. Im bardziej świadomi będziemy opresyjności systemu, w którym żyjemy, tym większa jest nasza szansa na wyrażenie wobec niego sprzeciwu. Wierzę, iż nie możemy się poddawać i popaść w rezygnację – powinniśmy wiedzieć, iż nie jesteśmy w tym sami – niezależnie od tego, jak bardzo próbuje nam to wmówić indywidualistyczna narracja. Kultywowanie wspólnoty jawi się jako najlepsze lekarstwo w czasach społecznej atomizacji. Ciepła rozmowa z panią ekspedientką, poznanie swoich sąsiadów, mecz w piłkę z obcymi na lokalnym Orliku – budowanie małych wspólnot potrafi być remedium na egzystencjalną pustkę. Życzyłbym wszystkim i samemu sobie więcej odwagi w nawiązywaniu relacji z innymi, drobnych pogawędkach oraz wrzuceniu do internetu piosenki, którą napisałem. choćby jeżeli jest taka sobie.

I mniej telefona, zdecydowanie mniej telefona. Na tyle, na ile jest to możliwe.

Michał Szymański

Grafika w nagłówku tekstu: Adina Voicu from Pixabay

Idź do oryginalnego materiału