Zacznijmy od elementarza: nie jesteśmy przedsiębiorcami

6 miesięcy temu

Kiedy czyta się programy wyborcze największych polskich partii, trudno nie zauważyć pewnego trendu: przedsiębiorcy są w nich ważniejsi od pracowników.

Widać to już choćby przy najbardziej mechanicznym sposobie analizy. W programie „100 konkretów” KO przedsiębiorcy pojawiają się 8 razy, pracownicy – 2. „12 gwarancji” Trzeciej Drogi? Przedsiębiorcy – 7 razy, pracownicy – 2 razy. Z trzech formacji, które uzyskały najwyższy wynik w wyborach parlamentarnych, najrówniej wypada PiS, ale choćby w ich programie „Bezpieczna Przyszłość Polaków” – przedsiębiorcy pokonują pracowników 32 do 30.

A co, gdy spojrzymy na kontekst pojawiania się tych słów? Cóż, wtedy przechył na rzecz przedsiębiorców pozostało bardziej widoczny. PiS nabija sobie wystąpienia słowa „pracownik” tym, iż sporo pisze o „pracownikach sądu”, ale też sformułowaniami takimi jak „zapewnimy wykwalifikowanych pracowników przedsiębiorcom rozwijającym polski rynek pracy”. To samo widać w programie KO. Kiedy mowa o pracownikach, czasem tak naprawdę chodzi o przedsiębiorców. Jak w zdaniu: „Pomożemy mikro przedsiębiorcom obniżyć koszty działalności: zasiłek chorobowy od pierwszego dnia nieobecności pracownika będzie płacił ZUS”.

Udało się…

Gdyby ktoś znał tylko ogólne dane na temat Polski, musiałby się tym bardzo zdziwić. No bo jak to? Przecież pracowników jest znacznie więcej niż przedsiębiorców – o jakieś kilkanaście milionów. Czy z pragmatycznego punktu widzenia partie nie powinny więc uderzać przede wszystkim do nich? Jest tam znacznie więcej głosów do wyłowienia.

To zdziwienie znika, gdy weźmiemy pod uwagę kwestie języka politycznego. Mówiąc najprościej, w Polsce udało się wytworzyć zbiorową tożsamość przedsiębiorcy. Wszyscy kojarzą, iż bycie przedsiębiorcą wiąże się z określonym zestawem cech (zaradność, chęć pracy na własny rachunek, skłonność do podejmowania ryzyka), a także interesów (państwo ma nie przeszkadzać regulacjami, podatki to zawalidroga rozwoju). Można się z nimi zgadzać lub nie, ale się je zna. I to pomimo tego, iż do grona przedsiębiorców zaliczają się bardzo różne osoby i podmioty gospodarcze: od właścicielki małego zakładu fryzjerskiego, przez zamożnego menadżera, który uciekł na jednoosobową działalność, aby płacić mniejsze podatki, aż po ponadnarodową korporację.

Nie udało się natomiast wytworzyć w III RP zbiorowej tożsamości pracowników. Choć „nie udało” to mylące sformułowanie. Należałoby raczej powiedzieć, iż udało się rozbić wszelkie próby wytwarzania takiej tożsamości. Polska podążała tu po prostu za globalnym trendem epoki neoliberalizmu. Jak pisze brytyjski dziennikarz Paul Mason w książce Postcapitalism:

„Naczelną zasadą neoliberalizmu nie był ani wolny rynek, ani dyscyplina fiskalna, ani silny pieniądz, ani prywatyzacja i przenoszenie biznesu do innych państw – ani choćby globalizacja. Wszystkie te rzeczy stanowiły produkt uboczny lub broń służącą do zrealizowania podstawowego zadania: pozbycia się zorganizowanego świata pracy jako siły politycznej”.

Masonowi chodzi głównie o działania fizyczno-prawne: rozbijanie związków zawodowych dzięki aparatu państwa czy utrudnianie ich zakładania. Jego słowa można jednak z powodzeniem odnieść też do sfery idei: solidarność pracowników osłabiano także w ten sposób, iż przestano o nich mówić jako o wartościowym aktorze zbiorowym, który ma prawo do tego, by jego interesy zostały uwzględnione na równi z interesami innych grup społecznych.

Stawka gry

Najoczywistszą konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, iż pomaganie przedsiębiorcom stało się domyślnym trybem polskiej polityki, pracownikom już niekoniecznie.

Większość partii przyznaje wprost, iż przedsiębiorcy są filarem gospodarki, a wspomaganie ich to czyn oczywisty, patriotyczny, w interesie nas wszystkich. Ale iż tak naprawdę jest to bardzo różnorodna grupa, kończy się zwykle na pomaganiu tylko części przedsiębiorców – głównie tym zamożniejszym. Najlepszym przykładem polski system-podatkowo-składkowy, w którym bogaci przedsiębiorcy są uprzywilejowani, bo płacą mniej niż średnio i mało zarabiający pracownicy etatowi. A i tak rząd chce im pomóc jeszcze bardziej, obniżając składkę zdrowotną.

Nie da się zrozumieć, skąd biorą się absurdalne pomysły, żeby zarabiający kilkanaście tysięcy złotych menadżer płacił niższe składki od nauczycielki, jeżeli nie zrozumie się wpierw, jaką aurę roztacza w polskiej debacie publicznej słowo „przedsiębiorca”, a jaką słowo „pracownik”.

To jednak nie wszystkie konsekwencje nierównowagi w naszym podejściu do przedsiębiorców i pracowników. Stawka gry jest większa: chodzi o to, jak wyobrażamy sobie modelowego obywatela czy obywatelkę we współczesnej demokracji. Zauważył to już wiele lat temu francuski filozof Michel Foucault, gdy pisał, iż „przedsiębiorca” to nie tylko kategoria prawno-ekonomiczna, ale pewien typ człowieka. W serii wykładów dla Collège de France zauważył, iż neoliberalizm promuje wizję każdego z nas jako „przedsiębiorcy samego siebie”.

Mówiąc krótko, chodzi o to, by zarządzać sobą, tak jak się zarządza przedsiębiorstwem.

Im więcej osób przyjmuje ten punkt widzenia, tym szerzej oddziałuje on na różne sfery społeczeństwa. Na przykład edukacja przestaje być dobrem wspólnym, staje się „inwestycją” w siebie.

„Kiedy postrzega się edukację jako prywatną inwestycję przynoszącą prywatne zyski, nie ma powodu, dla którego ktokolwiek inny niż „inwestor” miałby za nią płacić. Kiedy rozumiemy ją jako dobro publiczne leżące u podstaw naszej demokracji, wtedy na każdym z nas spoczywa odpowiedzialność za zapewnienie wysokiej jakości edukacji dostępnej dla wszystkich” – zauważa amerykański ekonomista Robert Reich w książce The Common Good.

Wizja obywateli jako „przedsiębiorców samych siebie” prowadzi to do prywatyzacji sfery publicznej, atomizacji społeczeństwa i zaniedbywania dóbr wspólnych.

Co na to lewica?

Czy da się odwrócić ten trend? Czy da się przywrócić należne miejsce perspektywie pracowniczej w debacie publicznej? Oczywistym kandydatem, by się tym zająć, wydaje się lewica.

Cóż, trzeba jej oddać chociaż tyle, iż stara się eksponować perspektywę pracowniczą na gruncie programowym. Wracając na chwilę do naszego prostego eksperymentu: w programie Lewicy ogłoszonym przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi słowo „pracownik” pada 18 razy, „przedsiębiorca” tylko raz.

Jednocześnie trzeba powiedzieć sobie szczerze, iż nie przekłada się to na propracowniczy wizerunek polskiej lewicy. Wyniki wyborcze ma marne, między innymi właśnie dlatego, iż klasa pracownicza nie jest skora na nią głosować.

Powstało wiele hipotez, dlaczego tak się dzieje. Być może najprawdziwsza jest ta najbanalniejsza: na przełomie wieków polska lewica szła za światowym trendem i odpuściła sobie prawa pracownicze. Straciła przez to zaufanie elektoratu, które teraz trudno jej odzyskać. Tym bardziej, gdy jest postrzegana jako mały i niezbyt wpływowy gracz na scenie politycznej, który kilka może. Wyborcy wolą „pewniki”, czyli PiS lub KO. Dodajcie do tego polski szał na przedsiębiorczość, który sprawia, iż choćby niektórzy pracownicy sądzą, iż niższe podatki dla przedsiębiorców są dla nich dobre, i wyniki lewicy przestaną dziwić.

Do pewnego stopnia to błędne koło. Lewica nie potrafi zdobywać poparcia mówieniem o prawach ludzi pracujących, bo w Polsce nie wytworzyliśmy zbiorowej tożsamości pracowników – a zbiorowej tożsamości pracowników nie ma, bo jedyna siła polityczna, która chciałaby ją wytworzyć, jest tak słaba, iż choćby wśród klasy pracowniczej nie cieszy się poparciem.

To nie znaczy, iż sprawy mają się beznadziejnie. Polacy zdają się ostatnio nieco bardziej zainteresowani swoimi prawami jako pracowników, o czym może świadczyć choćby zaskakująca popularność pomysłu skrócenia tygodnia pracy. A także rosnące poparcie – wbrew temu, co próbuje nam wmówić część liberalnych komentatorów – dla niedziel wolnych od handlu. Jak pisała dwa miesiące temu „Rzeczpospolita”: „46 proc. badanych jest za zniesieniem zakazu, a jego utrzymanie popiera 44 proc. Nigdy jeszcze różnica między tymi zantagonizowanymi grupami nie była tak niewielka. Niedziele handlowe tracą zwolenników”.

Młodsze pokolenie też wydaje się bardziej otwarte na rozmowę o prawach pracowniczych niż poprzednie.

Dlatego, choć obecna sytuacja wydaje się skostniała i trudna do przełamania, istnieje szereg czynników, które mogą wpłynąć na zmiany w polskiej polityce i społeczeństwie.

Największe wyzwanie

Kluczowe będzie połączenie działań politycznych, edukacyjnych i medialnych, które wspólnie mogą stworzyć przestrzeń dla szerszego rozumienia wartości pracy i godności pracowniczej.

Lewica zaś – lub ktokolwiek inny – musi przedstawić pomysł na zbiorową tożsamość pracowników. Odwoływanie się do robotniczych wzorców z XIX wieku nie ma sensu, zbyt wiele się zmieniło w strukturze naszych gospodarek, w kulturze i w poziomie życia adekwatnie wszystkich ludzi. Potrzebna jest konstrukcja dopasowana do nowych czasów. Czasów, gdy pracownik to nie tylko tradycyjny robotnik, ale też kurier, osoba pracująca na kasie, dorabiająca studentka, a choćby nikogo nie zatrudniający „przedsiębiorcy” zepchnięci przez pracodawcę i nasz absurdalny system podatkowy na jednoosobową działalność gospodarczą.

W niektórych krajach chwytało, przynajmniej chwilowo, mówienie o prekariacie. W USA udało się przesunąć Partię Demokratyczną na lewo dzięki narracji ruchu Occupy Wall Street o jednym procencie najbogatszych i 99 procentach, do których należą wszyscy pozostali. U nas nie udało się do tej pory wypracować niczego podobnego. I prawdopodobnie nie ma dziś na polskiej lewicy większego intelektualnego wyzwania niż wymyślenie, jak budować i pielęgnować grupową tożsamość klasy pracującej. Czyli większości z nas.

Idź do oryginalnego materiału