Zuck przeciwko ludzkości

1 rok temu

Komunikowanie się między sobą – zarówno w personalnych czy intymnych relacjach z poszczególnymi osobami, jak na szerszych, społecznych, publicznych planach – jest jedną z tych rzeczy, które czynią nas ludźmi. Komunikacja umożliwia nam stawanie się istotą ludzką, pozostawanie nią i rozwijanie się jako istota ludzka. Komunikacja sprawia także, iż i my odgrywamy rolę w tym, jak inni stają się, pozostają i rozwijają jako istoty ludzkie.

Walka z komunikacją to walka z ludźmi, walka z człowieczeństwem, wojna przeciwko ludzkości.

Zuck to po angielsku to, co po polsku Cukierberg. Przezwisko nadane przez internetowy komentariat Markowi Zuckerbergowi, prezesowi Facebooka, pardon, CEO korporacji Meta. Chociaż być może proporcja między złośliwością a żartobliwością jest w polskim odpowiedniku nieco na korzyść wspomnianego, w porównaniu z Zuckiem. A Zuckiem nazywają go ci, którzy za nim nie przepadają lub go krytykują. Bo mają powody.

Jednym z nich (powodów) jest to, iż Zuck od dawna jest na wojnie z komunikacją między ludźmi. Ergo: wytoczył wojnę ludzkości. (I o tym wie; pewnie już wybudował ten bunkier, w którym się zamierza ukrywać, jak wszystko już eksploduje).

Obietnice

Facebook przyciągnął nas kiedyś, obiecując nam kontakt ze starymi znajomymi i przyjaciółmi, możliwość pozostawania we wzajemnym zasięgu pomimo naszych rozjeżdżających się trajektorii, zmienionych adresów i numerów telefonów. Możliwość dzielenia się ważnymi wydarzeniami – takimi jak ukończenie studiów, wejście w posiadanie psa, zamążpójście czy narodziny dzieci. A także możliwość bycia o takich wydarzeniach informowanymi – również w temacie osób, z którymi kontakt się był trochę rozluźnił i inaczej byśmy raczej nie byli na bieżąco. A dobrze czasem wiedzieć, iż ktoś zmienił nazwisko, rozwiódł się albo wyemigrował.

Trochę później – Facebook wabił i tym, iż mogliśmy ze znajomymi (niezależnie od geograficznego dystansu w danym momencie) na co dzień dyskutować o aktualnych wydarzeniach, polityce czy o tym, co tam kto czyta w internecie, bo zaczęliśmy szerować linki do innych treści dostępnych w sieci.

Facebook uwiódł nas więc obietnicami różnych form komunikacji, szczególnie pociągającymi w czasach, kiedy warunki ekonomiczne i poszukiwania ścieżek czasem rozwoju, a często po prostu przetrwania, tak nas porozsuwało na mapie.

Nieczyste intencje

Po drodze jednak Facebook postanowił niestety zhakować połowę internetu, pójść zupełnie wbrew temu wszystkiemu, co nam obiecywał on sam, ale wszyscy apologeci internetu, gdy pojawiał się on w naszym życiu. Skazał na śmierć fora internetowe, przechwytując ich funkcję. Dla milionów, milionów ludzi, stał się bramą do internetu w ogóle, tym progiem, przez który przechodzą gdziekolwiek indziej. A wtedy zaczął linkom wiodącym na zewnątrz siebie ścinać zasięgi. Na szeroko rozumianych wydawcach treści, którzy chcieliby je tamtędy (tzn. via Facebook) rozpowszechniać (a więc uskuteczniać komunikację na szerszą, społeczną skalę), zaczął wymuszać opłacanie swojej widoczności. Jednocześnie przechwycił znaczną część trafiającego wcześniej do nich (do wydawców) „tortu reklamowego”. To ostatnie zrobił, chociaż sam nie publikuje żadnych własnych treści, żeruje jedynie na tym, co w nim tworzą i czym się za jego pośrednictwem dzielą jego użytkownicy. Przechwytując kawał owego tortu, przyczynił się znacząco do zniszczenia lub powolnego upadku niekończącej się wciąż listy mediów (a więc łam służących szerokiej, społecznej komunikacji). Ten upadek postępuje – choćby na rynkach czerpiących z przywileju oferowanego przez wielkie języki, upadają kolejne tytuły prasowe i media, choćby takie, o których długo myślano, iż dobrze rozumiały specyfikę internetu i umiały w nim rynkowo funkcjonować (jak amerykańskie Vice i BuzzFeed).

Uwodząc nas, byśmy widzieli w nim miejsce do dzielenia się z innymi swoimi poglądami – o bieżącej polityce, o książkach, filmach, innych pasjach – Facebook zassał to, czemu przedtem służyły nie tylko dedykowane różnym tematom fora, ale i blogi. choćby jeżeli blogi jeszcze istnieją, to ich rola we współczesnej sieci w niczym nie przypomina życia, jakim blogosfera tętniła w pierwszej dekadzie XXI wieku.

Jeżeli o wojnę z blogami chodzi, to Facebook miał choćby taki epizod, o którym zdążyliśmy prawie zapomnieć: nazywało się to notes. Była to taka funkcjonalność pozwalająca umieszczać dłuższe teksty i dość przyzwoicie, jak na standardy brzydkiego poza tym Facebooka, formatować je jako teksty – choćby czcionkę można było wtedy mieć ładniejszą, taką trochę jak w druku, przekleić tekst z normalnego edytora, z zachowaniem wszystkich boldów, italików, itd. Zachęciło to jeszcze więcej użytkowników do przeniesienia pisania, które może jeszcze niedawno uskutecznialiby na blogach, na Facebooka. Zaczynało to wyglądać jak tekst do czytania, a skoro to i tak Facebook był tym miejscem, w którym byli przysłowiowi wszyscy, to cóż mogłoby być lepszym miejscem, żeby docierać do odbiorców? Kiedy jednak notes zrobiły już to, co miały za zadanie zrobić, żeby wyssać jeszcze trochę życia z tego, co dawniej było blogosferą i innych miejsc z tekstami, zostały one dezaktywowane.

Znikające myśli

Nie zawsze o tym rozmyślamy, ale Facebook jest też miejscem publikacji wyjątkowo nieprzyjaznym dłuższemu istnieniu tekstu „w eterze”. Oczywiście większość tego, co tam wszyscy piszemy, pełni doraźne funkcje podporządkowane bieżącym wydarzeniom, reakcjom na nie czy naszym emocjonalnym stanom w danym dniu. Niemniej jednak tym, którzy traktują dziś Facebooka tak, jak kiedyś traktowano blogi, zdarza się czasem napisać coś głębszego, bardziej przemyślanego, proponującego argumentację, która nam się spodoba. Spróbujcie jednak wrócić jakoś do takiego tekstu, który zrobił na was wrażenie np. półtora roku temu i chcielibyście go sobie lub komuś przypomnieć. Spróbujcie go wyszukać. No – czasem się uda. Jak macie szczęście.

Facebook jest więc miejscem, gdzie myśl idzie najlepiej wywołać chwilowe zamieszanie i zaognić konflikty tu i teraz, by następnie i ostatecznie zaginąć jak igła w stogu siana. Podczas gdy myśl umieszczana na blogach znikała dopiero wraz ze śmiercią całego bloga.

Z wyjątkiem facebookowych stron („fanpejdży”) o naprawdę masowej popularności, te mniejsze lub średniaki od lat zmagają się ze spadającą widocznością – prawdopodobnie zmniejszającą się jeszcze szybciej, kiedy prezentują niemainstreamowe polityczne punkty widzenia.

Kiedyś, przez chwilę, eksperymentowałem z promowaniem niektórych postów za niewielkie pieniądze (już tego nie robię, bo Facebook przyciska do wydawania coraz więcej w zamian za coraz słabsze rezultaty), iż nie mogłem ruszyć w ten sposób niektórych postów. Zostałem przez Facebooka, oczywiście automatycznie, poinformowany, iż nie posiadam autoryzacji, by promować posty o tematyce politycznej. Sami wiecie, iż piszę politycznie choćby o biletach kolejowych czy o wystawach siedemnastowiecznych kolekcji malarstwa, więc był to dla mnie problem. Oczywiście, nie było ani szczególnych możliwości apelacji, ani drogi dociekania, cóż to w ogóle za autoryzacja, dlaczego, albo czy w ogóle da się o nią jakoś zabiegać. Oczywiście, post-Brexit i post-Trump-election, pod pozorem „walki z dezinformacją”, doszło do marginalizacji politycznych refleksji pozbawionych „legitymizacji” uświęconego przez mainstream wielkiego medium czy tytułu prasowego.

W pierwszych dwóch latach funkcjonowania mojej strony/bloga zdarzało mi się, iż jeden tekst miewał kilkaset wejść z Facebooka w ciągu 24 godzin. Dzisiaj sto wejść na jeden tekst w ciągu doby to już prawdziwe święto.

Jak długo da się jeszcze używać facebooka?

Dziś zbliżamy się coraz szybciej do punktu, w którym Facebooka nie będzie się już dało dłużej używać. Już jest to doświadczenie do bólu frustrujące.

Algorytmy Facebooka od dawna są tak projektowane, by napędzać konflikty i skrajne reakcje, zachowania i odpowiedzi, oduczając nas umiejętności najzwyklejszego rozmawiania z ludźmi, którzy się w czymś z nami nie zgadzają. Kiedyś – nie tak znowu dawno temu – była to nie tylko oczywista część ludzkiego doświadczenia, ale również jego część cenna. Sprawiała, iż zastanawialiśmy się nad naszymi przekonaniami, wyborami, stanowiskami i uczyliśmy je argumentować. Pomagała nam rozumieć, dlaczego adekwatnie uważamy tak, jak uważamy. Czasem też to nasze uważanie poddawaliśmy przemianie, bo taka rozmowa, z kimś, kto powiedział nam coś, co nas zaskoczyło, zbiło nas z pantałyku – nas w jakiejś sprawie oświeciła, lub otworzyła ścieżkę gotowości do jakiejś zmiany stanowiska w przyszłości.

Owo rozmawianie z ludźmi, z którymi się nie zgadzamy, było cenne również dla tych wszystkich, którzy znaleźliśmy się z naszymi przekonaniami w niesprzyjających nam czasach, miejscu lub w ogóle świecie – jak dzisiaj znajdujemy się my wszyscy, przekonani do idei lewicowych, wierzący marksiści, albo nieprzekonani do wszechobecnej, bezkrytycznej propagandy wojennej, która w każdej chwili może nas popchnąć w otchłań wojny atomowej. W czasach, kiedy ludzie o różnych poglądach się z sobą spotykali i kłócili, ale zwykle tak, żeby może nie obrażać na całe życie interlokutora, bo np. mieszkał w tym samym bloku albo z nami pracował, udawało się przekonywać nieprzekonanych. Dzisiaj, w czasach soszialowych „inb”, „orania” przeciwnika, facebookowych nagonek, „calloutów”, wezwań do ostracyzmu za 1% rozbieżności w poglądach, wreszcie demonstracyjnych „odfriendowań”, jest to możliwość coraz trudniejsza choćby do pomyślenia. Być może tak to zostało od początku przez nowych cyfrowych władców naszego świata pomyślane: żebyśmy nigdy nie mogli rozmawiać z jeszcze nieprzekonanymi.

Musimy też cały czas uważać, jakich słów używamy, żeby nam Facebook za któreś z nich automatycznie nie nałożył arbitralnych restrykcji na konto. Oczywiście automatycznie, algorytmicznie. Zamiast skupić się na sednie tego, co chcemy powiedzieć, musimy cały czas zgadywać, co w tej chwili algorytm lubi najbardziej, a czego w tej chwili nie lubi (bo to się przecież ciągle zmienia); czy może lepiej znaleźć do tego obrazek; czy Facebook nie zagłuszy nam posta za linki na zewnątrz; itd.

Jakby tego wszystkiego, co tak już dobrze znamy, było mało, z każdą aktualizacją serwisu i aplikacji, dyskusje na Facebooku, zwłaszcza te dłuższe, stają się coraz trudniej używalne. Nitki rozwijają się w coraz dziwniejszy, chronologicznie nieuporządkowany, choatyczny sposób, notyfikacje przychodzą jak chcą, nawzajem się wypychają, notyfikacje, których nigdy nie chcieliśmy przykrywają te, na których nam zależy. Merytoryczny udział w takiej rozmowie („rozmowie”?) staje się coraz bardziej męczący, uciążliwy i frustrujący. Gdy dyskusja jest burzliwa i ma znaczącą liczbę uczestników, bywają czasem tylko dwie możliwości: przyssać się do telefonu na cały dzień, żeby za tym bajzlem nadążać, albo porzucić rozmowę.

Przyspieszenia

Facebookowi nie chodzi o to, żebyśmy się dobrze komunikowali. Meta dąży do tego, żebyśmy tę umiejętność stopniowo postradali i zostali skazani już niemal wyłącznie na bezrefleksyjną konsumpcję reklamy i innego szajsu zalewającego Facebooka w szczególnie przyspieszonym tempie w ostatnich latach.

Osobiście mam wrażenie dwóch szczególnie zauważalnych „progów akceleracji” zalewania mojego feedu reklamami i kryptoreklamami – kosztem widoczności postów znajomych, przyjaciół czy twórców albo kanałów, które świadomie chciałem regularnie obserwować, lajkując i obserwując im strony, reagując na posty itd. Należę do ludzi, którzy cały czas usuwają te reklamy, zamykają, zaznaczają, iż nie chcą więcej widzieć postów tego producenta czy serwisu nigdy więcej. Końca mimo to nie widać. Nierzadko te same lub bardzo podobne reklamy wracają do mnie pod innymi nazwami stron. Zdarza się już, iż mój feed potrafi mi zaserwować 12 reklam i „postów sugerowanych” z rzędu, ciągiem (liczyłem). Posty pochodzące z nigdy przeze mnie nieobserwowanych stron, kiedy przystępuję do ich zamykania, zadają mi pytanie, czy chcę „uciszyć” tego „twórcę” na 30 dni. Dlaczego w ogóle muszę uciszać strony, których nigdy nie chciałem w widywać, in the first place? I dlaczego tylko na 30 dni, a nie raz na zawsze? Będą co 30 dni powracać i straszyć mnie od nowa?

Pierwszym progiem tej akceleracji wydał mi się początek lockdownów w 2020 roku, kiedy to z każdej strony usiłowano nam 24/7 wciskać wszystko online z dostawą do domu. Drugim wydaje mi się moment puszczenia luzem w świat robactwa publicznie dostępnych narzędzi „sztucznej inteligencji”. Od tamtego momentu zaczęły mnie molestować reklamy, promowane i „sugerowane dla mnie” posty coraz dziwniejszych stron, które miały pierwszy raz przeze mnie widziane nazwy, ale czasami agregowały linki do znanych od dawna portali, z Polski np. spod parasola Onetu czy „Gazety Wyborczej”. Te nowe strony mają często dziwne, pretensjonalne nazwy, w rodzaju: „niezwykłe”, „wspaniałe”. Odnoszę wrażenie, iż nazwy, o ile nie całe kombinacje nazwy z tym, co i jak w postaci linków agreguje strona, zostały „wymyślone” przez narzędzia AI, tak bardzo sztuczne i z sufitu wzięte się w całości wydają.

O niepożytkach z konkurencji

Może to dlatego, iż mój mózg bardziej rejestruje powiązania zmian z jakimiś znaczącymi cezurami, przełomami, wydarzeniami, i nie zauważyłem, kiedy Facebook zaczął się stopniowo „tiktokizować”, tak jak nigdy nie zacząłem TikToka używać. „Tiktokizacja” Facebooka polega na tym, iż próbuje się on desperacko upodobnić do rosnącego w siłę konkurenta. Zalewa nas „rolkami”, wciska posty i materiały wideo nic nas nieobchodzących twórców, które on (Facebook) chce, żebyśmy widzieć chcieli, zamiast tego, co my naprawdę chcemy tam widzieć i czytać. Tylko iż TikTok powstał w zupełnie innych celach i składa swoim użytkownikom zupełnie inne obietnice, niż te, które nam składał, i którymi nas przyciągnął Facebook. Dzisiaj nie możemy już używać Facebooka tak jak kiedyś chcieliśmy, bo Facebook chce się upodobnić do TikToka, żeby wygrać z nim wojnę konkurencyjną. o ile jednak ktoś poszukuje tego, co oferuje TikTok, ostatecznie pójdzie przecież po to do TikToka. Dlatego im bardziej Facebook się do konkurenta upodabnia, tym bardziej wobec niego traci.

Facebook być może przez to zachowuje się tak histerycznie (całkiem możliwe, iż strzelając sobie w stopę) w konfrontacji z TikTokiem, jaką fortunę zmarnował na abortowany projekt wirtualnej rzeczywistości na sterydach, Metaverse, dla którego korporacja zmieniła choćby nazwę. Przez rok Facebook wydawał na Metaverse miliard dolarów miesięcznie, by ostatecznie wyrzucić cały ten szmelc na śmietnik, gdy puszczone nagle w świat LLMs w rodzaju czatu GPT zdmuchnęły te mrzonki, ustanawiając AI, a nie wirtualną rzeczywistość do potęgi, the next big thing in tech. Metaverse na pewno na swoje miejsce na tym śmietniku zasługiwał, ale iż wydano na niego kilkanaście miliardów dolarów, stanowi solidny dowód, iż nie, kapitalistyczny rynek alokuje zasoby bynajmniej nie najefektywniej. Gdyby tak było, to za taką niegospodarność należną karą byłoby po prostu bankructwo, ale Facebook jest zbyt wielki, by zbankrutować tylko dlatego, iż puścił z dymem kilkanaście miliardów dolarów. Chyba, iż to już nie jest kapitalizm, a coś nowego i gorszego, co oczywiście (za McKenzie Wark) jak najbardziej dopuszczam (pisałem np. tutaj czy tutaj).

Perspektywa obrony ludzkości przed takim marnotrawstwem w postaci uspołecznienia Facebooka (i całej reszty tej hałastry), jest tyleż ze wszech miar pożądana, co jak dotąd zupełnie poza naszym zasięgiem. Jak długo jest poza zasięgiem, tacy jak ja tkwimy w pułapce. Walczymy z Facebookiem, który nie chce dłużej być sobą tylko klonem TikToka, o to, by móc go wciąż używać tak, jak to miało wyglądać, gdy się tam znaleźliśmy i zbudowaliśmy tam swoje własne grona znajomych, czy choćby te niesławne „bańki” – a także followersów naszej twórczości, którą tam wrzucamy. Ciśniemy mu na przekór, bo nie mamy dokąd pójść po to samo. Nie tylko na żadnej inne platformie nie mamy wszystkich tych samych znajomych, przyjaciół i choćby w gruncie rzeczy nieznajomych, którzy jednak – online, na Facebooku – się z nami kiedyś zgadali, przywiązali do czegoś co tam wypisujemy lub linkujemy. Musielibyśmy budować tam to wszystko od początku, a w tym celu uczyć się nowych platform. Lubię się uczyć nowych rzeczy, ale naprawdę, wolałbym np. kolejnego języka (komunikacja!) niż następnej kapryśnej platformy i aplikacji, z ich fanaberiami. Abstrahując od tego, iż żadnej innej platformy nie da się używać dla niektórych z tych celów, dla których używaliśmy Facebooka. Co komu z Instagrama czy Tiktoka, jeżeli chce przede wszystkim pisać?

Jesteśmy więc w pułapce. Nie wiemy, co innego z tym zrobić, więc pozostaje nam ciągnąć to, co mamy i znamy, póki się jeszcze da i zanim znajdziemy coś innego.

P.S.

Już po jego opublikowaniu przypomniał mi się inny epizod, też wymowny. Niedługo po tym, jak funkcjonalność notes zniknęła, miałem też przez kilka tygodni problemy z umieszczaniem dłuższych niż dwa przeciętne akapity fragmentów na mojej oficjalnej fejsbukowej stronie. Przez kilka tygodni je ucinało i musiałem badać, ile się zmieści, przycinać z różnych stron. Trudno było mieć inne wrażenie niż takie, iż nieoficjalnie testowano jakiś limit długości postów.

Było już po dezaktywacji notes, więc nie było alternatywy. Już po wrogim przejęciu większość tego, co kiedyś trafiało do blogosfery i na fora. Po tym, jak Facebook odciął nas od starszych miejsc wymiany poglądów i opinii, testował możliwości poskramiania jakichkolwiek bardziej złożonych (i pewnie trudniejszych do maszynowego nadzorowania) form wyrażania poglądów również u siebie. Że ostatecznie z tego limitu (wtedy) zrezygnowano, świadczy o tym, iż pewnie uznano to za zbyt duże ryzyko – niemniej jednak testowano sposoby ograniczania naszej komunikacji.

Ale tak naprawdę niniejszy aneks chciałem uskutecznić po to, żeby dopisać, co się działo zaraz po tym, jak tekst Zuck przeciwko ludzkości podałem na swojej oficjalnej stronie na Facebooku. Znajomi zaczęli mi gwałtownie raportować, jak trudno go szerować dalej – musieli próbować po kilka razy, na różne sposoby, bo dostawali zwrotne błędy, iż „nie da się”.

Kiedy sam go chciałem zaszerować dalej na swoim prywatnym koncie, spotkało mnie to samo. Facebook podawał oczywiście zautomatyzowany powód: nie da się szerować posta, być może jego treść została już usunięta. Facebook nie krępuje się wciskać autorom, którzy przecież wiedzą, czy usunęli sobie posta czy nie, iż być może ich posty zostały usunięte, i to pewnie dlatego nie da się ich podać dalej. Załączam skriny. Zwróćcie uwagę, iż jednocześnie Facebook bez żenady proponuje mi za jednym zamachem płatne promowanie „niedostępnego” („być może usuniętego”) posta. Nice.

Od redakcji: Tekst ukazał się pierwotnie na https://jaroslawpietrzak.com

Idź do oryginalnego materiału