Czy konserwatyści zmienią Brukselę?

5 miesięcy temu

Konserwatyści są w natarciu, lewica obnosi się ze swoimi ranami, centrum jeszcze trwa, ale też czuje oddech na karku i ucieka w prawo. Czy zmiany nastrojów politycznych w Europie i nowy skład Parlamentu Europejskiego zmienią to jak uprawia się politykę w Brukseli? Nie róbmy sobie nadziei.

Europa przechodzi polityczną transformację. Nie potrzebowaliśmy euro-wyborów, żeby to wiedzieć. Większości narodowych rządów i tak ma już konserwatywne korzenie albo za chwilę ustąpi miejsca prawicy. Zmieniają się priorytety, styl rządzenia i narracja. Innym głosem mówimy o migracji, o celach klimatystów, mantrę płci kulturowej zastępuje znowu płeć biologiczna, a wojnę feminatywów coraz częściej przerywa szyderczy śmiech.

To nie zostanie bez wpływu na Brukselę i z pewnością zobaczymy jednego czy dwóch komisarzy odpornych na progresywne slogany. Zmiany pojawiły się jeszcze przed wyborami. Na liście strategicznych priorytetów na lata 2024–2029 Zielony Ład znalazł się dopiero w drugiej części i to w kontekście wzmacniania odporności gospodarczej, a nie „płonącej planety”. Zmianę akcentów widzimy też w polityce migracyjnej, o czym mówi choćby Ursula von der Leyen. Niektóre, szczególnie dotkliwe zapisy Zielonego Ładu, jak ten o obowiązkowym ugorowaniu, pewnie będzie musiał poczekać na inne czasy.

Co do zasady możemy przyjąć, iż Komisja Europejska będzie powoli przesuwała się na prawo. To nie oznacza jednak, iż czerwcowy wynik wyborczy zmieni sposób uprawiania polityki i radykalnie wywróci dotychczasowa agendę Brukseli.
Wzmocnienie prawicy w Parlamencie Europejskim faktycznie jest imponujące, ale do tego, żeby dwa największe prawicowe bloki ECR Partii Europejskich Konserwatystów i ID Tożsamość i Demokracja były w stanie wypracować jednolite stanowisko droga jest daleka. W takich kwestiach, jak sankcje dla Rosji, pomoc Ukrainie, stosunki transatlantyckie, mamy więcej różnic niż podobieństw.

Prawica nie przypadkiem podkreśla swój narodowy charakter. W przeciwieństwie do lewicy (dla której progresywne dogmaty stanowią wyrocznię niezależnie od kraju, jaki reprezentują) prawica niezależnie od podobnych zapatrywań na świat, w przypadku interesów narodowych będzie mocno zróżnicowana. W praktyce oznacza to, iż francuska czy niemiecka, rusofilska prawica będzie miała inny stosunek do nakładania sankcji od polskiej, rumuńskiej czy choćby włoskiej prawicy. Sporna pozostanie kwestia rynku pracy, który zachodnia prawica chce dalej regulować i ograniczać dostęp pracowników ze wschodu. Redukowanie wydatków na politykę spójności to jeden z celów, jakie stawiają sobie holenderscy czy belgijscy konserwatyści i tu nie zyskają poparcia państw Europy Środkowej. Podobnie jak w kwestii wspólnych wydatków na zbrojenia. Estońska, polska, fińska, szwedzka prawica chce zaciągać unijny dług na potrzeby zbrojeń, a holenderska i niemiecka nie chcą słyszeć o nowych zobowiązaniach.

W kwestii poszerzenia Unii o nowych członków zdania również pozostaną podzielone i to na wielu poziomach w zależności od państw, które mielibyśmy przyjmować. To samo w przypadku współpracy handlowej z Chinami. Co do zasady konserwatyści chcą zachować dystans do lewicowych obsesji seksualnych i wprowadzania zapisów faworyzujących zmiany płci czy preferencje przy naborze pracowników, ale już w takich kwestiach jak małżeństwa jednopłciowe czy adopcja dzieci przez pary homoseksualne, tu też pojawią się różnice. Innymi słowy, nie ma czegoś takiego jak jedna prawica.

Nawet o ile przyjmiemy, iż znajdą się tematy, które wszystkie prawicowe ugrupowania poprą, jak choćby nowa polityka antyemigracyjna, i choćby o ile nowym europosłom uda się dorwać do głosu w Parlamencie i przełamać „kordon sanitarny” wokół konserwatywnych środowisk, to dalej kilka oznacza w kwestii kreowania polityki legislacyjnej. Pamiętajmy, iż Parlament Europejski nie jest normalnym parlamentem.

Europosłowie nie mają prawa zgłaszania własnych projektów ustaw. To jest wyłączna domena Komisji Europejskiej. Komisarze niepodzielnie kontrolują zarówno władzę ustawodawczą, jak i wykonawczą. Sama Komisja też nie jest demokratycznym ciałem i to, iż w parlamencie pojawi się więcej konserwatywnych posłów, nie oznacza, iż przełoży się to na skład Komisji.

Komisarzy nikt nie wybiera. Mianuje ich Rada Europejska i robi to w sposób, przy którym Konklawe Papieskie to wzór przejrzystości. 10 lat temu politycy przez chwilę wozili się z pomysłem udemokratycznienia procesu nominacji komisarzy. Każda grupa polityczna w Parlamencie miała prezentować swojego kandydata i ten, który dostałby najwięcej głosów, zostałby szefem Komisji. Nie wiedzieć jak i dlaczego system za zamkniętymi drzwiami został zablokowany i powrócono do mrocznych ustaleń między przywódcami państw, choć i to nie jest do końca określone i na koniec nikt z przywódców nie potrafi powiedzieć, dlaczego mamy taki, a nie inny skład Komisji.

Niektórym obserwatorom wydaje się, iż choćby o ile system wyborów jest nieprzejrzysty, to jednak w Radzie Europy są politycy bardziej równi od innych, którzy mogą wpływać na politykę Komisji. Lubimy wierzyć, iż ktoś jednak pociąga za te sznurki. To byłby całkiem niezły scenariusz, ale tu też nie ma bezpośrednich zależności ani solidarności. Wręcz przeciwnie, to przywódcy państw zdają się być mocno zależni od komisarzy. Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny (EBC) mogą skutecznie narzucać wybranym rządom dowolną politykę, a choćby siłą usuwać z urzędu tych, którzy im się nie podobają. Tak zrobiono z Silvio Berlusconim w 2011 roku. W 2008 r. Komisja nakazała Irlandii powtórzenie referendum konstytucyjnego, po tym jak w pierwszym głosowaniu obywatele je odrzucili. W 2011 roku Grecja ogłosiła referendum w sprawie wstrzymania spłat narodowego długu. Komisja i EBC były przeciwne głosowaniu, które mogłoby zagrozić stabilności euro i premier George Papandreou musiał je odwołać i zgodzić się na warunki spłat. Szkoda miejsca na przypominanie, ile razy rząd premiera Morawieckiego musiał ustępować przed żądaniami Komisji. Trudno powiedzieć, jak przebiegał proces negocjacji Donalda Tuska z komisarz von der Leyen, ale wnosząc po decyzjach, jakie podejmuje w tej chwili jego rząd, włącznie z poparciem dla samej pani Komisarz na kolejną kadencję, to należy przyjąć, iż w zamian za ośmioletni „mobbing” rządu PiS, polski premier ma większe zobowiązania wobec Brukseli niż własnych koalicjantów.

W praktyce „być albo nie być” rządów zależy od dobrej woli Komisji Europejskiej, w nie mniejszym stopniu co od wyborców.
Stąd też konserwatyści, kiedy już dostają władzę i wchodzą na brukselskie salony, gwałtownie łagodnieją i układają się z unijnym establishmentem. Doskonałym przykładem jest Giorgia Meloni, która po buńczucznych zapowiedziach musiała się wycofać z planów blokowania własnego wybrzeża przed najazdem nielegalnych migrantów i ścigania aktywistów, którzy łamiąc prawo, pomagali ludom z południa forsować granicę. Meloni musiała też zrezygnować z pogłębiania deficytu dla odbudowy przemysłu po pandemii, bo taka była wola Komisji. Przez te kilka lat pani premier sporo się nauczyła i dziś wzmocniona poprawą koniunktury, o ile przechodzi od ataku, to tylko wobec słabszych od siebie, jak choćby prezydenta Macrona, osłabionego ostatnimi wyborami, którego nazywa hipokrytą. Przestała jednak atakować Komisję, a wręcz pokornie dołącza do „lojalistów” i razem z Tuskiem wspiera kandydaturę von der Leyen na drugą kadencję. We Francji Marine Le Pen choćby nie objęła jeszcze władzy, a już sygnalizuje, iż poprze akcesję Ukrainy.

Upraszczając, o ile prawica, włącznie z naszą Konfederacją, będzie chciała odegrać jakąkolwiek rolę w Brukseli, to na początek będzie musiała przyjąć reguły gry i godzić się na kompromisy i narzuconą agendę. O sile tych mechanizmów zrobiłem cały podcast pt. „Kto naprawdę rządzi Unią?”, o ludziach, którzy praktycznie panują w Europie, nie mając do tego żadnego demokratycznego mandatu.

Na swój sposób mogę zrozumieć, iż zmiana akcentów w Brukseli wzbudza tak skrajne emocje. Od histerii Zielonych i progresistów, po euforię konserwatystów przekonanych, iż zmienią Europę na lepszą. I jestem pewien, iż trochę świeżego powietrza pojawi się w dusznych korytarzach Berlaymont. To nie oznacza jednak zasadniczych zmian w polityce gospodarczej, międzynarodowej, a na pewno nie kadrowej. Przypomnę, iż Unia Europejska została stworzona na moment jak ten. Na czasy antyestablishmentowego zrywu. W swoich pamiętnikach w 1971 roku Jean Monnet pisał o stworzeniu mechanizmów chroniących europejską demokrację przed populistycznymi pokusami. Następne pół wieku zeszło urzędnikom na doprowadzaniu tych mechanizmów do perfekcji i zacieśnianiu niedemokratycznych ram systemu ustanawianego przez „wielkie europejskie umysły” patrzące dalej niż przyziemny interes ich własnych obywateli. I nawet, o ile ponieśli kilka porażek, jak w przypadku Brexitu, to maszynka działa perfekcyjnie. Wszystko to sprowadza się do prostej konstatacji, iż nowej generacji europosłów nie uda się, jeszcze nie teraz, odwrócić procesu postępującej centralizacji kosztem coraz większej marginalizacji Europy i jej zubożenia – powolnej samozagłady.

Idź do oryginalnego materiału