Czy można jeszcze liczyć na ratowników wodnych? "U nas od razu pożegnałby się z pracą"

23 godzin temu
W mediach i kampaniach społecznych przypomina się o bezpieczeństwie nad wodą. Apeluje się o rozwagę, przestrzega przed brawurą, przypomina zasady kąpieli. A co z tymi, którzy mają nam to bezpieczeństwo zapewniać? Czy system, który ma ich szkolić i nadzorować, działa tak, jak powinien? Sprawdzamy, jak wygląda rzeczywistość pracy ratowników i jakie są zasady korzystania z telefonów na kąpieliskach i basenach.


W 2024 roku w Polsce utonęło 488 osób. To liczba, która powinna zmusić do refleksji. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia, utonięcia to trzecia najczęstsza przyczyna przypadkowych zgonów na świecie. Od 1 czerwca w Polsce pod wodą życie straciło już 50 osób.

Każdy, kto wypoczywa nad jeziorem, morzem czy korzysta z miejskiego kąpieliska, ma prawo czuć się bezpiecznie. I mieć pewność, iż w razie zagrożenia obok będzie ktoś, kto zareaguje – kompetentny, wyszkolony ratownik. To jego czujność i przygotowanie mogą ocalić życie.

Coraz częściej docierają niepokojące sygnały od plażowiczów i osób korzystających z kąpielisk, iż niektórzy ratownicy podczas pracy, zamiast skupiać się na obserwacji kąpiących się, patrzą w telefony, czytają książki lub prowadzą rozmowy między sobą.

– Trochę jeżdżę po Polsce i wszędzie widzę to samo: ratownicy, to młodzi chłopcy, którzy bawią się telefonami, zamiast pracować. Mam wrażenie, iż robią wszystko, oprócz dbania o bezpieczeństwo kąpiących – nie kryje irytacji pani Barabara. – Ani ja, ani moja rodzina, nie czujemy się bezpiecznie na plażach czy basenie. Czy teraz ratownicy nie muszą mieć kompetencji?

Jak zostać ratownikiem?


Jeszcze kilkanaście lat temu droga do uzyskania uprawnień ratownika wodnego była długa i wymagająca. Kandydat rozpoczynał pracę jako młodszy ratownik WOPR, a następnie zdobywał doświadczenie i przechodził kolejne szkolenia, co pozwalało mu awansować. Praktyka miała ogromne znaczenie. Ćwiczenia odbywały się nie tylko na basenie, ale przede wszystkim na otwartych akwenach: jeziorach, rzekach i morzu. Często warunki były trudne: fale, prądy, ograniczona widoczność. Szkolenia odzwierciedlały realia prawdziwych akcji ratunkowych.

To wszystko zmieniło się po 2012 roku, kiedy zawód ratownika został objęty deregulacją. W 2021 roku doprecyzowano jego definicję, ale system szkoleniowy pozostał uproszczony. Dziś wystarczy jeden kurs pływania ratowniczego, często realizowany wyłącznie na basenie, oraz szkolenie z kwalifikowanej pierwszej pomocy.

Zwolennicy nowego systemu twierdzą, iż jest prostszy, szybszy, bardziej dostępny.

Ale czy rzeczywiście to wystarczy?


– Poprzedni sposób szkolenia ratowników był bardzo dobry. Przypominał ścieżkę edukacyjną: podstawówka, liceum, studia, doktorat – ocenia Krzysztof Skrzyniarz, prezes wrocławskiego WOPR-u. – Każdy etap wymagał odbycia praktyki i odbycia stażu. Do egzaminu końcowego mogli przystąpić jedynie ci, którzy ukończyli cały system szkoleniowy.

Osoby o słabszych umiejętnościach – czy to w pływaniu, czy w działaniach ratowniczych – zatrzymywały się na najniższym szczeblu jako młodsi ratownicy. Ale ci, którzy wyróżniali się sprawnością, zaangażowaniem i organizacyjnym podejściem, często zdobywali kolejne stopnie i kwalifikacje, wspinając się w po szczeblach hierarchii.

– Dziś wszyscy kończą ten sam kurs i uzyskują identyczny dokument, niezależnie od doświadczenia. Porównywanie początkującego ratownika do zawodowca jest jak porównywanie kierowcy z prawem jazdy i kierowcy Formuły 1 – a mają te same uprawnienia – ironizuje.

Telefon w szafce


W dalszej części wypowiedzi nasz rozmówca podkreśla, iż Wrocław szkoli swoich ratowników jak najlepiej. Ze względu na dużą liczbę akwenów, ratownicy muszą być przygotowani do pracy w różnych warunkach, również na wodach otwartych i z wykorzystaniem łodzi motorowych.

Dyżury pełnione są nie tylko na terenie miasta, ale także w całym województwie dolnośląskim, co wymaga od ratowników szerokich kompetencji i gotowości do działania przez cały rok.

– W Polsce obowiązują dwie ścieżki szkoleniowe – tzw. ministerialna, która ogranicza się głównie do działań na pływalni oraz wewnętrzna procedura WOPR-u oparta na standardach Międzynarodowej Federacji Ratownictwa Wodnego (ILS). My zdecydowanie wybieramy tę drugą drogę. Dzięki temu ratownicy wychodzący z naszego ośrodka są przygotowani do pracy we wszystkich warunkach – od basenu po otwarte akweny – podkreśla Krzysztof Skrzyniarz.

Jak mówi dalej, chętnych do pracy nie brakuje.

Ratownicy wodni, choć odpowiedzialni za bezpieczeństwo i ludzkie życie, często muszą pracować w trudnych warunkach, bez zapewnionych regularnych przerw na odpoczynek czy posiłek.

– Nasi ratownicy pracują na umowę zlecenie, więc nie mają ustawowych przerw. Przerwę mogą zrobić jedynie wtedy, gdy pracują na wodach otwartych, np. z motorówkami, i nie ma żadnych wezwań. W takich sytuacjach mogą odpocząć lub zjeść coś, gdy nie ma zagrożenia.

I dalej ciągnie:


– Z kolei ratownicy na basenach czy kąpieliskach są w trudniejszej sytuacji – przepisy praktycznie nie pozwalają im zejść z posterunku. Skoro nie mogą zejść, to jak mają zjeść czy skorzystać z toalety? Muszą to robić "w biegu". Idealnym rozwiązaniem jest, gdy na obiekcie jest więcej ratowników niż minimalnie wymagane, na przykład jeżeli przepis mówi o dwóch, a są trzej, ten trzeci może wziąć przerwę, a pozostali dwaj cały czas pilnują bezpieczeństwa.

A jak wygląda sprawa z telefonami? Czy ratownicy mogą z nich korzystać z trakcie dyżuru?


– Nie, nie ma na to żadnej zgody – mówi zdecydowanie nasz rozmówca. – Ratownicy przychodzą do pracy, odkładają telefon w szatni, a dopiero po zakończeniu dyżuru mogą z niego korzystać. To warunek wpisany w nasze umowy i każdy o tym wie. Każdy, kto sięga po telefon, od razu żegna się z nami.

Jak precyzuje, ratownicy na pływalniach i kąpieliskach absolutnie nie mogą mieć telefonów przy sobie podczas obserwacji lustra wody. Z kolei ci pracujący na wodach otwartych, np. na motorówkach, muszą mieć telefony – to ich podstawowe narzędzie do komunikacji, przesyłania informacji o zdarzeniach czy lokalizacji.

Zdobycie uprawnień nie jest ani szybkie, ani proste


Martyna Kuczała, wiceprezeska krakowskiego WOPR-u, podkreśla, iż wbrew powszechnym opiniom zdobycie kwalifikacji ratownika wodnego nie jest ani szybkie, ani proste.

– Aby uzyskać uprawnienia, trzeba ukończyć 63-godzinny kurs ratownika wodnego. Dodatkowo, co trzy lata wymagane jest odnowienie kursu kwalifikowanej pierwszej pomocy – pierwszy taki kurs trwa 66 godzin. Poza tym, w zależności od rodzaju pracy, można zdobywać dodatkowe kwalifikacje, takie jak sternik motorowodny, płetwonurek czy operator sprzętu ratowniczego – tłumaczy Kuczała.

Zgodnie z przepisami, szkolenie powinno obejmować nie tylko teorię i zajęcia na basenie, ale również ćwiczenia na wodach otwartych. – W praktyce wygląda to jednak różnie – dodaje. – Są jednostki, które trzymają się wytycznych, ale niestety są też takie, które traktują temat powierzchownie – zauważa.

I dodaje:


– W naszej jednostce w ubiegłym roku na 49 kursantów jedynie 29 zdobyło uprawnienia, co świadczy o surowych wymaganiach i rygorze podczas szkoleń. Jednak istnieją ośrodki, gdzie wystarczy zadzwonić i załatwić sobie dokumenty. W niektórych miejscach można wręcz "kupić" uprawnienia.

Jakie ma zdanie na temat tego, iż w trakcie pełnienia dyżurów ratownicy wodni korzystają ze telefonów?

– To już kwestia zarządzania kąpieliskiem i zespołem – podkreśla Martyna Kuczała. – W naszej jednostce takie sytuacje nie mają miejsca, ale tam, gdzie brakuje dyscypliny i nadzoru, niestety się zdarzają. Zgodnie z przepisami, obowiązkiem ratownika jest stała obserwacja lustra wody. Korzystanie z telefonu może być regulowane przez wewnętrzne zasady lub zapisy umowy, ale prawo nie zakazuje tego bezpośrednio.

Kuczała zwraca uwagę, iż podejście młodych ludzi do zawodu ratownika zmieniło się na przestrzeni lat. – Kiedyś kursanci przychodzili z pasji, dziś większość chce jak najszybciej zdobyć uprawnienia i rozpocząć pracę, by zarobić.

Niestety, stawki pozostawiają wiele do życzenia.

– zwykle wynagrodzenie to najniższa krajowa. Nad morzem zdarzają się stawki do 35 zł za godzinę, ale to raczej wyjątek. Na basenach przeważa minimalna płaca – dodaje.

Przykładem poważnych wyzwań, przed jakimi stoją ratownicy, jest dramatyczne zdarzenie z 1 lipca na basenie w Ostrowcu Świętokrzyskim. Tonącego chłopca uratował jego rówieśnik Alex, mimo iż na miejscu było pięciu ratowników. Dziewięciolatek zanurkował, wyciągnął nieprzytomnego kolegę na brzeg i natychmiast wezwał pomoc. Dzięki jego szybkiej reakcji dziecko przeżyło. Policja wszczęła śledztwo w tej sprawie.

Do podobnego zdarzenia doszło pod koniec kwietnia w Sportowej Szkole Podstawowej nr 2 w Tczewie. 9-letni Tymon Pelcer, uczeń klasy pływackiej, zauważył, iż jego koleżanka zaczęła się topić i natychmiast ruszył jej na pomoc. Podczas konferencji prasowej prezes Tczewskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, Piotr Wojciechowski, wyjaśnił, iż przyczyną zdarzenia był „ludzki błąd”. TCSiR poinformował, iż zarząd spółki nałożył karę nagany na ratowników dyżurujących w tym czasie oraz na ich przełożonego za niewypełnienie obowiązków.

Tego typu zdarzenia rodzą ważne pytanie: jak to możliwe, iż profesjonalni ratownicy, którzy powinni czuwać nad bezpieczeństwem, nie dostrzegli tonących dzieci? To pokazuje, jak ważna jest czujność, solidne szkolenie oraz odpowiednie warunki pracy, które umożliwiają skuteczną reakcję na zagrożenia.

Idź do oryginalnego materiału