Edukacja, inwestycja przedziwna

2 miesięcy temu

Wiele oczywistych oczywistości z lat 90. ulega współcześnie odrzuceniu, a przynajmniej przewartościowaniu. Czy w salonie odrzuconych powinno się też znaleźć rozumowanie, zgodnie z którym edukacja to inwestycja?

Zacznijmy od (grubych!) liczb. Sama subwencja oświatowa, dzięki której sieć szkół utrzymują samorządy i, okazjonalnie, stowarzyszenia oraz fundacje wynosi w roku pańskim 2024 niemal 90 mld złotych. Dodajmy do tego oświatowe wydatki resortów – nie tylko MEN, dodajmy pieniądze dokładane przez niektóre samorządy, dodajmy czesne wpłacane przez rodziców uczniów szkół niepublicznych (ale mających przecież uprawnienia szkół publicznych) oraz nieformalne wydatki na uzupełniające kształcenie kursy i korepetycje. Doliczymy się sumy przekraczającej 100 mld złotych. Porównajmy z rekordowymi zaplanowanymi na 2024 rok wydatkami na obronność – 118 mld złotych, a adekwatnie mamy rozstrzygnięte: tak, edukacja jest inwestycją, gigantyczną. Ale…

Z jakiego rodzaju inwestycją mamy do czynienia? Co chcemy osiągnąć?

Ileż już nasłuchałem się w życiu utyskiwań, iż polska szkoła nie przygotowuje absolwentów do „realiów rynku pracy”. Mniej więcej tyle, co wskazań, iż nowoczesna edukacja musi nauczyć technik komputerowych przyszłości (w szkole??) oraz, rzecz jasna, przedsiębiorczości (uczonej przez nauczycieli??). Kilka lat temu na platformie LinkedIn nauczycielka pochwaliła się zestawem nieformalnych „pasków” do świadectw swoich uczniów klasy szóstej. A to za społecznikostwo, a to za aktywność sportową, a to za koleżeńskość… no, tak, aby jakoś wyróżnić każdego. Zaskakująco wielu uczestników (rodziców?) toczyło pianę. Dziecko powinno wiedzieć, iż sukces odnosi się ciężką pracą, ci, którzy sukces odnoszą, powinni mieć poczucie satysfakcji, iż właśnie im i tylko im przypada nagroda itd. Padały też liczne deklaracje w rodzaju: gdyby tak u mnie w pracy wszyscy dostawali premię… Doświadczenie dorosłych ludzi w swojej rzeczywistości bezceremonialnie przenoszono na życie 11-latków. Dlaczego? Ano dlatego, iż tak piszący wymagają od szkoły, aby zapewniała ona dziecku „sukces” – tyle iż nie w życiu dziecka, ale w przyszłym życiu, dorosłym.

U podwalin ich mniemań widzimy dwa, chciałoby się rzec, szkolne błędy.

  1. Nie ma żadnego oczywistego linku między ciężką i owocną pracą ucznia a jego późniejszym sukcesem zawodowym. Zarówno u tych, którym w pracy nie wychodzi, jak i u tych, którym wychodzi – mamy różne historie ze szkolnych lat. Prawda?
  2. Nie ma też przełożenia osiągnięcie sukcesu w życiu zawodowym na to, czy, po prostu, jesteśmy szczęśliwi i spełnieni. Nie tylko los Diego Maradony, ale i niejednego wziętego menadżera, który stał się bohaterem publikacji nt. przemocowych szefów czy toksycznych partnerów życiowych (lub rodziców!) może o tym zaświadczyć.

Warto się uczyć. Warto pilnować, aby wykonywanie trudnych i ciekawych zadań nie zostało, hipotetycznie, zapewnione przez wieczną zabawę i nauki światopoglądowe. Jednak za te nasze 100 miliardów złotych mamy prawo oczekiwać, by system nastawiony był na zatrudnianie w szkołach ciekawych, dających sobie dobrze radę z życiem nauczycielek i nauczycieli. Aby ci wychowywali i uczyli przyszłych szczęśliwych dorosłych. Krzyczący o uczeniu do sukcesu boją się prawdy, iż szczęście trudno zdefiniować. Edukacja nie opiera się na inwestycji w sukces, ale na wyposażenie człowieka w różnorakie umiejętności, z których większość jest niemierzalna, a każda fundamentalna.

Idź do oryginalnego materiału