Korpo pasta: niesłowni rekruterzy

4 tygodni temu
Menu

Mój klient Marcin, sympatyczny chłop z Kaszub, szuka nowej pracy w branży, która kiedyś nazywała się medyczną a w tej chwili to Life Science. – Marcin, co cię najbardziej boli w poszukiwaniach nowej pracy? Chwila milczenia po czym słyszę: – Hmm… Brak feedbacku. Rekruterzy nie dotrzymują słowa. Zawsze obiecują, iż się odezwą. Umawiamy się na konkretny termin i znikają bez śladu. To podcina skrzydła…

Znasz ten ból czytelniku? Sam czekam na feedback z kilku firm rekrutacyjnych o znanych logotypach. To nie są byle jakie firmy! To firmy wielokrotnie nagrodzone statuetkami typu Pracodawca Marzeń.

Trzymać rekruterów za mordę!

Wiem, iż rekrutacje mogą się przedłużać, ale czekanie osiem lat na informację zwrotną to chyba lekka przesada? Może jestem w błędzie? Może to ze mną coś jest nie tak? I żeby nie było! Nie obrażam się i nie czekam z założonymi rękami na dary losu. Nie urodziłem się wczoraj i wiem, iż trzeba trzymać rekruterów ZA MORDĘ, bo to ty prowadzisz ten projekt!

Kilka dni po wyznaczonym terminie wysyłam wiadomość z przypomnieniem. Coś w tym stylu: „Dzień dobry Pani Aneto, dziękuję za rozmowę. Proszę o informację na jakim etapie jesteśmy. Uczestniczę w innych rekrutacjach, ale to na Państwa propozycji najbardziej mi zależy, bo coś tam”.

Zwykle dosyć gwałtownie dostaję maila z przeprosinami. Rekruter ubolewa nad ciężkim losem i informuje, iż nie z jego winy proces się przedłuża. Dzieje się to z różnych względów, a to decydent jest na urlopie / L4, a to strategia firmy się zmienia i czekamy na nową.

Dziękuję uprzejmie i czekam, bo znam ten biznes. Czekam cierpliwie, chociaż cierpliwość nie jest moją mocną stroną (o czym wspominam podczas interview).

Drugiego maila raczej nie wysyłam, bo jest różnica między trzymaniem rekrutera ZA MORDĘ i narzucaniem się. Nie lubię się narzucać.

Na szczęście nie są to rekrutacje, od których zależy moje być albo nie być. Gdyby mój los od nich zależał, to już dawno popadłbym w anemię od jedzenia makaronu z marmoladą o aromacie różanym.

Karma wraca

W takich chwilach myślę sobie, iż karma wraca. Ile to razy obiecywałem, iż wrócę z informacją zwrotną ASAP? Na początku mojej „kariery” rzadko kiedy wracałem. A jeżeli wracałem, to do tych, których mogłem sprzedać w innym miejscu.

Nie było czasu w takie pierdoły. Kołcz mówił na team buildingu, iż liczy się tu i teraz. Liczy się wynik!

Projekt gonił projekt. Czasami 20, 30 równolegle (!). Wszystkie na success fee. Wyścig z konkurencją, wyścig z czasem, wyścig z samym sobą. Boss ciśnie na wyniki. Klient ciśnie na wyniki. Nie dowozisz – wylatujesz. Dwa ostrzeżenia i wiesz, iż trzeciego nie będzie. Odetną ci dostęp do @ i ochrona odprowadzi do drzwi. jeżeli masz fart to może pozwolą ci zabrać paprotkę, którą trzymasz na biurku? I z czego spłacać te kredyty?

SPAM headhunting

Długo olewałem kandydatów i powiem wam, iż to działało. Do czasu.

Rekrutowałem kiedyś na bardzo niszowe, techniczne stanowisko. Pamiętam, iż speców od tej technologii było w Polsce najwyżej stu. Na ogłoszenie nie zaaplikował nikt sensowny. Sami „listonosze” i absolwenci bootcampów.

Żeby było jasne. To nie były wczasy w wewnętrznym HR, tylko żmudna, wypalająca agencyjna orka. Typowy SPAM headhunting.

Jednorożec

Odzywałem się do potencjalnych kandydatów i próbowałem ich zainteresować ofertą. Moje cele wyszukiwałem na LinkedIn lub w bazie wewnętrznej firmy (jeśli się dało z niej korzystać). To trochę jak praca akwizytora, trochę internetowy stalking. Pukanie od drzwi do drzwi i sprzedawanie nikomu niepotrzebnego sh*tu. Praca, w której z odrzuceniem musisz się zaprzyjaźnić.

Tego dnia jak co dzień, rozesłałem trochę spamu i czekałem na odpowiedzi przy kubku poczwórnego espresso. Emocje jak na rybach. Staw przekarmiony.

Mimo iż oferta pracy była całkiem niezła, widełki sympatyczne, owoce, piłkarzyki, to nikt nie był zainteresowany tym jobem. Powoli zaczynałem już się oswajać z porażką, gdy moim oczom ukazał się ON – kandydat idealny. Jednorożec!

W takich chwilach długo nie myślisz. Serduszko bije mocniej. Nie piszesz maili, tylko łapiesz za telefon i dzwonisz! – Tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić! – jak mawiał ex-trener naszych orłów, śp. Janusz Wójcik, obejmując broniący się przed spadkiem z Ekstraklapy Świt Nowy Dwór Mazowiecki.

Więc dzwonię, ale nie do Fryzjera, tylko do jednorożca, którym zamknę ten projekt, zrealizuję target i pojadę na wakacje w tropiki. Biorę łyk czarnej kawy, uśmiecham się do siebie (bo w słuchawce słychać) i nawijam ten korpo makaron na uszy:

– Dzień dobry panie Andrzeju, kontakt do pana został mi polecony przez partnera biznesowego (ściemniam, żeby podkręcić kandydata, bo tak uczyli na szkoleniu dla top rekruterów), prowadzę rekrutacje dla bla, bla …. Czy jest pan zainteresowany udziałem w procesie, bo ta oferta zdaje się być idealna dla Pana?

– Panie Dżablonsky! NIE JESTEM. Dwa lata temu dzwonił pan do mnie z podobnym tematem. Byłem na trzech rozmowach. Długo czekałem na informacje o dalszych krokach i nikt się do mnie nie odezwał. W związku z tym nie będę rozmawiał z panem i proszę o usunięcie moich danych z bazy! Po czym facet się rozłączył.

Facepalm! Zamurowało mnie. Tego dnia już nigdzie nie zadzwoniłem. Coś we mnie pękło. Jakiś trybik się przestawił.

Jesteś swoim słowem

Pól roku później trafiłem do firmy, gdzie nie rekrutowało się na success fee. Co ciekawe, żeby otrzymać premię za zakończoną rekrutację, należało dać feedback wszystkim uczestnikom procesu, z którymi się rozmawiało. Nie był to jakiś martwy przepis. Było to sprawdzane.

Zupełnie inna jakość i szacunek do ludzi. Pracowników i kandydatów. Najlepsze miejsce gdzie pracowałem. Ta sytuacja i wcześniejszy fuckup nauczyły mnie jednej rzeczy: jesteś swoim słowem.

Nikt nie chce polecać ludzi, którzy nie dotrzymują słowa, choćby jeżeli są mega wyjadaczami i ich profile błyszczą złotem. Dziś dwa razy zastanowię się zanim komuś coś obiecam.

Ze smutkiem i złością obserwuję nieudolne działania wizerunkowe firm. Kasiora wpompowana w kampanie employer brandingowe nie przykryje niekompetencji rekruterów i ludzi, którzy nimi zarządzają. Bo przykład idzie z góry. Tak jak miętowa guma do żucia nie zastąpi mycia zębów czy wizyty u dentysty. Smród zostaje.

Naiwnie wierzę, iż technologia może pomóc w zarządzaniu procesem rekrutacji. Pytanie tylko czy dalej powinni robić to ludzie?

Ten tekst dedykuję Marcinowi z Kaszub, Grandpa od .NETu oraz rekruterom, którzy nie rzucają słów na wiatr.

Idź do oryginalnego materiału