Ksiądz Tischner zbudował grunt pod Balcerowicza

14 godzin temu

Mamy Rok Tischnerowski, ale czy ktoś czyta jeszcze księdza dobrodzieja? Założę się, iż niekoniecznie. Tymczasem jajogłowy musi, inaczej nie może! Spieszę więc i podrzucam małą ściągę, żebyśmy wiedzieli, kogo tak bardzo czcimy i za co.

Tischner był rzeczywiście niezwykle istotną postacią w historii polskiej transformacji. Jako kapelan „Solidarności” konsekwentnie podsuwał robotnikom i całej reszcie antysocjalne i antypracownicze idee. Był jednym z najbardziej wpływowych publicystów przygotowujących grunt pod reformy Balcerowicza i zawczasu pacyfikujących opór. Z dzisiejszego punktu widzenia jego kazania trudno pogodzić ze standardami demokracji.

Przewodnik penitenta

Zacznijmy od „społeczeństwa dialogu”, czyli jednego z ulubionych bon motów księdza Tischnera. „Wina za komunizm musi być” – czytamy w artykule W cieniu komunistycznych straganów. „Trzeba jej szukać. Powinni to zrobić przede wszystkim sami komuniści […]. Po co ten rachunek sumienia? Cel jest jeden: […] żeby zaistniała prawda”.

Rachunek sumienia jest częścią spowiedzi – winni robią rachunek sumienia, żeby potem wyznać grzechy, żałować i powziąć stanowcze postanowienie poprawy. Tischner ustanawia tym samym warunki społecznej komunikacji.

Co do samej winy, nie ma żadnej wątpliwości. Dobro i zło są u Tischnera oczywistościami i nie ma nad czym dyskutować. Z pola widzenia znika jednak fakt, iż spór, który tym samym został rozstrzygnięty, dotyczy właśnie kryteriów oceny tego, co się wokół nas dzieje. Werdykt zapada, zanim ktokolwiek będzie miał szansę wyartykułować różnicę stanowisk. Wywód zbudowany jest tak, żeby czytelnik nie zorientował się, iż różnice racji i doświadczeń zostały bez wyjaśnienia i informowania go o tym zamienione na winę, za którą należy przeprosić.

Spór dotyczy spraw podstawowych: solidarności społecznej, bezpieczeństwa socjalnego, prawa do protestu, partycypacji oraz wykluczenia. Zaraz się o tym przekonamy, przyglądając się obrazowi „komunizmu” oraz „homo sovieticusowi”. Na razie skupmy się na warunkach samej rozmowy.

Penitent przyjmuje perspektywę spowiednika, konfrontuje się z nią i ze skruchą mówi, gdzie odstaje od wzoru. Musi odrzucić to, co pchnęło go do zła. jeżeli jego wybory i odczucia nie zgadzają się z normą i stojącym za nią obrazem świata, mogą pojawić się jedynie jako zgubne pokusy. Komunikacja w ramach „rachunku sumienia” polega na ocenzurowaniu doświadczenia penitenta i oddzieleniu się od niego w imię wzoru. Przy spowiedzi racje „komunisty” automatycznie zamieniają się w błędy.

Spowiedź jest także sprawowaniem władzy. Ma ją spowiednik, czyli ten, kto zamienił własny punkt widzenia w normę i nadał mu pozory oczywistości. W swojej publicystyce Tischner konsekwentnie przygotowuje „rachunek sumienia” dla „komunistów” i zajmuje miejsce spowiednika. Oceny i role do odegrania zostają zdefiniowane w narracji o PRL-u i lewicy w ogóle.

Wyznając grzechy, „komunista” manifestuje posłuszeństwo narzuconym regułom i stojącej za nimi wyimaginowanej zbiorowości. Tego rodzaju „pojednanie” – spowiedź to przecież „sakrament pojednania” – wyklucza tych, którzy nie przyjmują założeń Tischnera. jeżeli ktoś się wyłamie, oskarżenie o „komunizm” pojawi się natychmiast jako narzędzie dyscyplinujące. Rozmówcom pozostaje przytakiwanie pełne entuzjazmu lub skruchy. Tak wygląda proponowany przez księdza Tischnera „dialog”.

Co to takiego „komunizm”?

Jeden z najważniejszych tekstów Tischnera poświęconych PRL-owi nosi tytuł W cieniu komunistycznych straganów. Zaczyna się tak: „Żyć w komunizmie znaczyło stać w tłumie przed komunistycznym straganem, na którym sprzedaje się nieco towarów i wiele obietnic, takich jak powszechna równość i sprawiedliwość, powszechny dobrobyt, nieograniczony żadnymi przeszkodami postęp pracy, wolność od ucisku klasowego, narodowego, rasowego, pokój i w ogóle szczęście ludzkości”.

Stragan to domena spryciarzy i pokątnych interesów, a sprzedaż obietnic zamiast towarów należy uznać za oszustwo. Hasła – notabene wspólne dla wielu ruchów emancypacyjnych – okazują się deklaracjami bez pokrycia. „Komuniści” kłamią – rozstawiają „stragan z obietnicami” – nie można więc traktować poważnie deklarowanych przez nich wartości. A skoro nie można poważnie traktować ich programu ani diagnoz, to znaczy, iż są kłamliwi i źli. Mimo błędnego koła – a może właśnie dzięki niemu – obraz spełnia funkcję perswazyjną.

„Komunizm” staje się workiem, do którego trafia wszystko, co może kojarzyć się z lewicą. Marks – a więc XIX-wieczne początki ruchu robotniczego – i rewolucja rosyjska, stalinizm, PRL w wersji z lat 50. i w znacznie rozmiękczonej z czasów bezpośrednio poprzedzających „okrągły stół” razem z francuskimi intelektualistami. Ważne, iż wszystkie te zjawiska sprowadzają się do tego samego. Istotą „komunizmu” okazuje się kłamstwo i zło.

Zabieg taki likwiduje egzystencjalne i historyczne konteksty akcesu do „komunizmu” i ruchów emancypacyjnych w ogóle. Nie pada pytanie, czemu przeciwstawiali się ludzie sympatyzujący z „komunizmem”, co chcieli osiągnąć, jaki był ich rachunek zysków i strat, indywidualne losy ani wybory. Znika sytuacja, w której byli zanurzeni, przemoc i niesprawiedliwość, której doświadczali.

„Komunizm” zamienia się w demona, który zniewala, demoralizuje i ogłupia, nie mając przy tym nic na swoją obronę. A „komunistą” może okazać się każdy, szczególnie jeżeli coś mu się nie podoba w tym najlepszym ze światów.

Prawdziwa praca

„Miniony czas […] stworzył ogromną ilość pracy iluzorycznej i zmusił ludzi do uznania iluzji za pracę autentyczną” – stwierdzał Tischner. „W efekcie ludzie się męczą, ale nie pracują. We współczesnym świecie normalnej pracy nie jest pracą zajęcie, które nie rodzi i nie mnoży kapitału. jeżeli jakaś czynność zajmuje czas, wymaga wysiłku, a choćby poświęceń, ale żadną miarą nie przyczynia się do wzrostu kapitału, a choćby pochłania kapitał – nie jest w ścisłym znaczeniu tego słowa pracą. Czeka nas krok decydujący: przemiana pracy pozornej w autentyczną”.

Tischner definiuje pracę przez zysk, a nie wkład w społeczny dobrostan. Wprowadza tym samym hierarchię pracowników i zajęć, odbiera części tych ostatnich godność, spychając je w sferę „iluzji”, wreszcie fałszywie sytuuje „pomnażanie kapitału” w społecznym kontekście.

Nie interesuje go, iż pewnego rodzaju prace niezbędne dla istnienia społeczeństwa i jego dobrego funkcjonowania nie pomnażają kapitału albo nie są w ogóle opłacane. Na ochronę zdrowia, instytucje opiekuńcze, nie mówiąc już o gospodyniach domowych, zaczyna brakować miejsca. Rachunek ekonomiczny przestaje też uwzględniać społeczności, tworzące się wokół zakładów pracy.

Argumentacja Tischnera dezawuuje tym bardziej, im niższym kapitałem społecznym i symbolicznym dysponują ci, których może dotyczyć. Spycha w społeczny niebyt tych, którzy utracili środki utrzymania, umieszczając ich po stronie ludzi niepotrzebnych i nieużytecznych. Działanie na rzecz poprawy ich sytuacji staje się wydatkiem, który nie ma wartości społecznej ani etycznej.

Obraz „autentycznej pracy” „pomnażającej kapitał” unieważnia społeczny kontekst generowania zysku. Zysk jest możliwy tylko w społeczeństwie, a społeczeństwo musi się reprodukować na wielu poziomach. Tworzą je także osoby – głównie kobiety – zajmujące się opieką, dbaniem o więzi społeczne, socjalizację dzieci oraz organizujące „prywatne” – zewnętrzne wobec rynku – zaplecze działalności gospodarczej.

Oddzielenie generowania zysków od jego społecznego zaplecza sprawia, iż znika problem obowiązków pracodawców względem wspólnot, z których nieopłacanych wysiłków na co dzień korzystają. Powstaje wrażenie, jakby ktoś, kto generuje zysk, niczego od społeczeństwa nie brał, a tylko obdarowywał je „pomnażającą kapitał pracą”.

Przy tego rodzaju definicji „przemiana pracy pozornej w autentyczną” oznacza przeniesienie wysiłków związanych z reprodukcją społeczeństwa i jego dobrostanem w sferę prywatnych obowiązków pracowników. Praca przy wychowywaniu dziecka przestaje być sprawą wspólnoty i staje się wyłącznie zmartwieniem jego rodziców, którzy przede wszystkim muszą odnaleźć się na rynku „pracy pomnażającej kapitał”.

Jeśli im się to nie uda i wyrażą z tego powodu niezadowolenie lub sformułują projekt zmiany warunków, w których żyją, Tischner ma już dla nich odpowiedź: „Obok niezwykłej gotowości do poświęceń żyje i owocuje jakaś dziecinna odmiana nieodpowiedzialności, której wyrazem jest nasz obecny kryzys”. Nie trzeba dodawać, iż „wleczemy za sobą dziedzictwo czterdziestu lat i jesteśmy spętani przesądami, jakie te lata w nas zasiały”. Wiadomo, wszystkiemu winien „komunizm”.

Komunistyczny konsumpcjonizm

Pracodawcy zajmują w świetle Tischnerowskich definicji zupełnie inną pozycję. Jako ci, którzy żyją w świecie „pracy autentycznej”, a więc jedynie ważnej, mogą korzystać z zasobów społecznych jak z surowca, o którego odnowienie nie potrzeba się martwić.

Dla księdza profesora „autentyczna praca”, która „pomnaża kapitał”, jest źródłem własności. Po prostu. W momencie narodzin polskiego kapitalizmu Tischner anuluje toczące się od stu pięćdziesięciu lat spory o genezę własności w kapitalizmie oraz jej uprawomocnienie, a co za tym idzie, sprawiedliwy podział zysków i udziału we władzy między właścicielami środków produkcji, pracownikami i pozostałymi członkami społeczności.

„Jeśli kapitalista coś «konsumuje» – czytamy w artykule Dokąd prowadzi ta droga? z 1989 roku – to coś musi być najpierw jego własnością. jeżeli konsumuje «człowiek uspołeczniony», to konsumuje coś, co adekwatnie nigdy nie było jego”. „Komunizm” i PRL, odmawiając ludziom prywatnej własności, tworzą „najgorszy rodzaj konsumpcjonizmu, jakim jest używanie cudzych dóbr”. Stąd płyną dalsze wnioski: „konsumpcjonizm w komunizmie zrodził dwa skrajne dążenia: dążenie «złodziejskie» i dążenie «żebracze». […] Wspólnoty te i klany chętnie okradają słabszych, a żebrzą u mocniejszych”.

Kiedy przychodzi transformacja, „złodziejsko-żebraczy” sposób życia okazuje się niemożliwy. „Zapytajmy jeszcze bardziej brutalnie: co robić, gdy nie ma co kraść i nie ma u kogo żebrać? Wtedy przychodzi strach – przejmujący strach o podstawy egzystencji. Wtedy też zrozumiały staje się udział w buncie przeciwko władzy”. Ten sam bunt, który doprowadził do obalenia PRL-u, kiedy państwo nie mogło zaspokoić roszczeń zdemoralizowanych obywateli, pojawia się w III RP. W obu przypadkach wynika z niedojrzałości tych, którzy nie wiedzą, czym są odpowiedzialność i praca związane z własnością.

„Energiczni przedsiębiorcy” i „równanie w dół”

Tischner tak opisuje konflikty początku lat 90.: „Obserwujemy dwa dążenia. Jedno kieruje się w stronę polityki rewindykacji bez względu na okoliczności. […] Drugie dążenie jest bardziej całościowe. Związek zawodowy nie może podcinać gałęzi, na której siedzi; trzeba brać odpowiedzialność za stan przedsiębiorstwa i pomagać w jego rozwoju. Szczególnym zadaniem związku zawodowego jest troska o odbudowę warstwy przedsiębiorców – warstwy, od której zależy rozwój pracy. Cena, jaką trzeba za to zapłacić, jest ogromna. Ceną jest jakaś zgoda na bezrobocie”.

Stronę wcześniej czytamy: „Główny ciężar odpowiedzialności za postęp pracy nie spoczywa, jak zresztą nie spoczywał też w przeszłości, na barkach klasycznej «klasy robotniczej», ani tym bardziej na barkach aktywistów partyjnych, ale energicznych przedsiębiorców”.

Symboliczna dysproporcja między pracodawcami i pracownikami pozostało wyraźniejsza w tekście Dramat polityki i etyki. Tischner cytuje w nim Jana Pawła II. „Negowanie” prawa do własności, „jego ograniczanie w imię rzekomej «równości» wszystkich w społeczeństwie, faktycznie niweluje i wręcz niszczy przedsiębiorczość, czyli twórczą podmiotowość obywatela. W rezultacie kształtuje się w ten sposób nie tyle równość, co «równanie w dół». Zamiast twórczej inicjatywy rodzi się bierność, zależność i podporządkowanie wobec biurokratycznego aparatu”. Tym razem dobitniej: po stronie „przedsiębiorczości” „twórcza podmiotowość obywatela” i „inicjatywa”, po stronie pracowników „rzekoma «równość»”, „równanie w dół”, „bierność, zależność i podporządkowanie”.

Problem protestów daje się sprowadzić do anegdoty. Tischner jest zdania, iż „samo życie kpi sobie” z niezadowolonych i protestujących. „Wystarczy przyjrzeć się dobrze kolejkom, jakie codziennie ustawiają się przed ambasadami państw kapitalistycznych. Ludzie ci mają do wyboru: albo wyjechać przynajmniej na jakiś czas i dać się zdrowo wyzyskać, albo pozostać i zgodzić się na to, iż się zostanie zmarnowanym. Dziwna jest natura człowieka, iż woli, żeby ją wyzyskano, niż zmarnowano”.

Rozumowanie Tischnera i jego żarty dotyczą grup, które właśnie tracą grunt pod nogami. Kolejki przed ambasadami świadczą jedynie o tym, iż w warunkach kryzysu ludzie ratują się, jak mogą. Zgoda na złe warunki pracy z reguły jest wymuszona i dobrze byłoby się temu przyjrzeć. Nie sposób wyprowadzać stąd wniosku o wyborze lub wyższości wyzysku. Im większa bieda w kraju pochodzenia, tym łatwiej robotnicy godzą się na narzucone im za granicą warunki zarobkowania. Ale ksiądz Tischner się tym nie kłopocze.

„Homo sovieticus”, czyli wypowiedzenie umowy społecznej

„Towarzysz Szmaciak” i „homo sovieticus” to antybohaterowie transformacji lat 90. Tischner tak ich charakteryzował: „to zniewolony przez system komunistyczny klient komunizmu – żywił się towarami, jakie komunizm mu oferował”. Taki opis był i pozostaje oceną. „Homo sovieticus” to ktoś uzależniony od systemu, niesamodzielny, niezdolny do odpowiedzialności za siebie i innych, w istocie infantylny.

W chwili przełomu „homo sovieticusa” stał się niebezpieczny. Był kimś, kto blokuje przemiany. Tischner widzi to tak: „homo sovieticus” „w imię doznanej krzywdy, przeżytego poniżenia, utraty miejsca w świecie polityki i zagrożenia utratą pracy powie: nie! Aktem swym zaneguje dobro wspólne. Homo sovieticus nie zna różnicy między swym własnym interesem a dobrem wspólnym. I dlatego może podpalić katedrę, byle sobie przy tym ogniu usmażyć jajecznicę”.

To rok 1991. Transformacja oznaczała wtedy dla ogromnej części społeczeństwa obniżenie poziomu życia, zmniejszenie dochodów lub utratę pracy. Chodzi nie tylko o poczucie materialnego bezpieczeństwa, ale także o poczucie sprawczości i bycia liczącym się uczestnikiem życia w Polsce. Dla PRL-owskich władz strajk był problemem i strajkujący dobrze o tym wiedzieli. Słuchali sloganów o klasie robotniczej jako gospodarzu kraju i chcieli, żeby stały się one rzeczywistością: samorządem lub jakąś nową wersją socjalizmu. W coraz bardziej neoliberalnej Polsce lat 90. nie było już na to miejsca.

Wróćmy jednak do Tischnera. „Nie!” wobec transformacji okazuje się grzechem głównym „homo sovieticusa”. Jego samolubny i w gruncie rzeczy nieodpowiedzialny sprzeciw dotyczy, bagatela: krzywdy, poniżenia, usunięcia z polityki oraz utraty pracy. Adresat tych kazań powinien bez szemrania zgodzić się na całkowite wykluczenie. Siedzieć cicho, kiedy go krzywdzą, nie reagować na poniżenie, z pokorą wycofać się z życia publicznego i politycznego, wreszcie zrozumieć, iż nie ma pieniędzy na zasiłki dla bezrobotnych. To wszystko w imię „wspólnego dobra”.

W jakim sensie dobro to można jeszcze nazywać „wspólnym” – o to Tischner nie pyta. A problem jest istotny, bo jego wywody oznaczają de facto zerwanie paktu solidarności społecznej z tymi, którzy tracą na demokratycznych przemianach i właśnie lądują na bruku.

Wyłączenie z przestrzeni debaty społecznej przybiera formę akcji wychowawczej. Najlepiej by było, żeby zakończyła się ona rachunkiem sumienia. Wykluczeni zachowują się niewłaściwie i należy przywołać ich do porządku. Społecznie uznane autorytety oceniają ich postawy i mówią, co wolno, a czego nie, co jest „dobrem wspólnym”, a co egoizmem. Przejawy niesubordynacji są jednocześnie silnie piętnowane, a nieposłuszni ośmieszani.

Obraz katedry, podpalonej po to, żeby „usmażyć sobie jajecznicę”, nie tylko dezawuuje ewentualny sprzeciw. Na dobrą sprawę odbiera rzekomym podpalaczom możliwość odpowiedzi. Bo przecież Polska początku lat 90. nie była żadną katedrą; choćby jeżeli przyjąć, iż była, to ludzie, o których mowa, nie mieli do niej wstępu, a to ma niemałe znaczenie; a tak w ogóle nie chodziło o niszczenie czegokolwiek, tylko o prawo do głosu i decydowania, o reprezentację, a więc o demokrację, w której wszyscy mogliby uczestniczyć.

Jak na ironię, „homo sovieticus” zostaje obwołany głównym wrogiem wolności. Tischner nazywa jego żądania i niezgodę „ucieczką od wolności”. Adam Michnik ujął to tak: „komunizm pozostawił nam syndrom więźnia. […] Póki byłeś w więzieniu, kilka rzeczy wiedziałeś na pewno: co będziesz jadł, gdzie będziesz spał, kiedy się wykąpiesz. Z punktu swoich elementarnych biologicznych potrzeb byłeś bezpieczny. I teraz, kiedy nadszedł czas oczekiwanej swobody, uświadamiasz sobie, iż nie wiesz, co będziesz jadł, gdzie będziesz spał, gdzie się umyjesz. Twoje poczucie stabilności i bezpieczeństwa zostało zachwiane. Zaczynasz zastanawiać się, kto jest temu winien”.

Już wiemy. Wykluczeni – agresywni i roszczeniowi, jak się ich do niedawna nazywało – nie dorośli do wolności. Tęsknią za zniewoleniem. To wyłącznie ich problem, a jednocześnie wina. Można próbować ich wychowywać, ale nie należy słuchać. Natomiast z polską transformacją i polityką wszystko było i jest w najlepszym porządku. I tak trzymać! Mamy Rok Tischnerowski.

Idź do oryginalnego materiału