Górna stawka podatku dochodowego w USA w latach 1951-1964 wynosiła 91% (przez 2 lata choćby 92%). Wpadało się w nią przy progu 400.000 dolarów dochodu rocznie (ok. 4 mln dolarów na dzisiejsze).
Nie od razu obniżono ją do dzisiejszych 39,6%. Długo było to 70% (lub więcej), dopiero w 1987 dokonano skokowej obniżki.
W praktyce prawie nikt nie wpadał w ten górny próg, bo prawie nikt tyle nie zarabiał. Dzisiaj z kolei dotknęłoby to wielu liderów biznesu, bo 4 miliony dolarów rocznie to wcale nie są jakieś szokujące zarobki w korpomenedżmencie.
Tu na blogu wszyscy znamy te stawki – przepraszam za przypominanie oczywistości. Z pewną regularnością wciąż widuję jednak ludzi, którzy w takie stawki nie chcą wierzyć, albo snują jakieś apokaliptyczne wizje, co by było, gdyby do tych stawek wrócono – krowy przestaną się cielić, a biznesmeni się zniechęcą i wyjadą.
Osoby, które mają takie obawy, zapraszam do opisania ich komentarzach. Kozetka zaprasza: wyraź swoje lęki!
Mi takie stawki odpowiadają, choć oczywiście rozumiem, iż żaden kraj nie może ich wprowadzić jednostronnie. W scenariuszu „obecna Polska w obecnej Unii” zadowoliłbym się więc górnym progiem rzędu 50%, żeby za bardzo się nie różnić od sąsiadów.
W hipotetycznym scenariuszu globalnego triumfu lewicy, w którym podobne stawki wracają także w innych krajach kapitalistycznych, byłbym jednak także za 90% w Polsce. A choćby 92%. Nie od dziś wiecie, iż kocham Amerykę z czasów świetności Route 66 i złotych lat kariery Franka Sinatry, Johna Wayne’a i Marylin Monroe.
W Polsce ustawiłbym próg tak, żeby wpadał w to tylko topowy korpomenedżment. Powiedzmy, od miliona złotych rocznie wpadamy w 70%, od kolejnego w 80%, od następnego w 90% (detale wymagałyby obliczeń).
Cieszyłoby mnie to choćby nie tylko dlatego, iż do budżetu wpadnie więcej pieniędzy – ale także dlatego, iż należy aktywnie zniechęcać korpomenedżment do wypłacania sobie takich zarobków. Dla nas wszystkich będzie lepiej, jeżeli zamiast sobie – zapłacą pracownikom, albo zainwestują w rozwój spółki.
Firmy takie, jak General Motors, Boeing czy IBM istniały przecież już w 1954. I nikt, kto interesuje się historią technologii nie powie, iż ich ówcześni menedżerowie byli gorsi od dzisiejszych – choć zarabiali po kilkadziesiąt razy mniej (z uwzględnieniem inflacji).
Przy tamtych stawkach podatkowych wynaleziono internet, układ scalony, odrzutowy transport pasażerskich i telefonię komórkową. W porównaniu do technicznych przełomów z lat 1945-1975, te obecne wydają się jakieś takie kiepaśne. W hali sławy innowacji Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg wypadną żałośnie w porównaniu do geniuszy sprzed pół wieku.
Nie boję się więc wstrzymania innowacji. Nie boję się też, iż sam wpadnę w ten próg – przecież piszę książki dla nerdów nie dlatego, iż nie wiem, iż lepiej by się sprzedawało coś w stylu „Masa z Lewandowskim zdradzają sekret sukcesu”.
Nie jestem ascetą, lubię sobie dogodzić. Ale właśnie dlatego wiem, iż nie trzeba do tego milionów (nie mówiąc już o miliardach). Przecież gdybym pięć razy więcej zarabiał, nie zjem pięć razy więcej steków.
Nie umiem sobie wyobrazić realistycznego scenariusza, w którym dotknęłoby mnie boleśnie to, iż „elity się zniechęcą”. Co konkretnie się stanie?
Załóżmy, iż Solorz się „zniechęci”, zlikwiduje swoje aktywa i wyjedzie. No i papatki. A co mnie to w’ogle?
Telefony z Plusa przez cały czas będą działać, sygnał Polsatu nie zniknie z anteny. Ktoś przecież przejmie te koncesje. Kto wie, może Polsat z nowym właścicielem choćby zacząłbym oglądać?
Że sam stracę pracę? Ale jak, ale dlaczego? Ja produkuję kontent. Ten kontent ma swoje skromne, ale niezerowe grono odbiorców (inaczej by mi nie wydawali książek, a pracodawca by mnie nie zatrudniał).
Wśród tych odbiorców raczej nie ma superbogaczy (jeśli ktoś jest: proszę pomyśleć, jaką fajną mógłbym panu/pani napisać autobiografię w stylu „Jak wszystko sam osiągnąłem!”). Ewentualne zniechęcenie, a choćby masowy eksodus korpomenedżmentu na grono moich odbiorców nie będzie mieć zauważalnego wpływu. Jakoś tam będę do nich docierać, nie w tej formie to w innej.
Na was też, drodzy komcionauci, to nie będzie miało wpływu – chyba iż macie biznes nastawiony na obsługę elit (wynajem statystów udających, iż śmieją się z dowcipów prezesa? wyrób i serwis rodowodów szlacheckich? ASO Gulfstreama?). Ufam jednak, przestawicie się na ofertę dla klasy średniej. Która wtedy będzie rosła tak, jak w Ameryce 70 lat temu.