Uchwałę o likwidacji kopalni z ponad stuletnią historią przyjęto już pod koniec 2016 roku.
– Tuż przed świętami. Ludzie mieli dwa tygodnie, żeby zdecydować, co dalej – czy przystaną na warunki proponowane przez rząd, czy zaczną protest i będą musieli ryzykować, iż ostatecznie zostaną z niczym – mówi inny związkowiec pracujący z Hubką, Andrzej Chwiluk.
Obaj uważają, iż presja czasowa to część większej strategii – nowoczesnej metody pacyfikacji strajków w kopalniach, polegającej na użyciu psychologicznej manipulacji i zarządzania strachem o jutro, a nie, jak to bywało w przeszłości, na przykład policyjnej siły. Wszystkiemu ma towarzyszyć pozorowany, a nie realny dialog.
Górników bowiem nikt o zdanie nie pytał, ale wielu z nich – wbrew temu, co zwykło się myśleć o pracownikach tej gałęzi przemysłu – zdawało sobie sprawę, iż na węglu nie zbudują przyszłości dla siebie, swoich dzieci i wnuków. Oczekiwali natomiast rozmowy z decydentami politycznymi i pakietu osłonowego dla tych, którzy mieli stracić zatrudnienie.
Zwodzono ich na różne sposoby, dezinformując na przykład, iż za konieczność zmian na Śląsku odpowiada zawarte w Zielonym Ładzie widzimisię Unii Europejskiej. Mówiono, iż trzeba chronić polski przemysł przed rękami Zachodu, choć kopalnie i tak likwidowano, a węgiel importowano do Polski, np. z Rosji. W całej tej dyskusji zabrakło także rozmów o bezpieczeństwie energetycznym, a także o tym, iż to nie wydobycie węgla jest największym problemem dla klimatu, a jego spalanie.
Jedni w oficjalne opowieści wierzyli, inni nie. Wszyscy chcieli bezpiecznej przyszłości i innej niż ta przeprowadzona w Polsce latach 90., zostawiająca wiele osób w tyle za galopującym i prywatyzującym niemal wszystko kapitalizmem, transformacji gospodarczej.
Jerzy Hubka i jego koledzy zdają sobie sprawę, iż energetykę trzeba przestawić na zielone tory. – Ale trzeba to robić sprawiedliwie – mówią.
Właśnie uczciwemu przeprowadzeniu tego procesu ma służyć unijny Fundusz na Rzecz Sprawiedliwej Transformacji. Tylko czy wielkie środki finansowe faktycznie popłyną tam, gdzie powinny?
Jest za wcześnie, by wyrokować, bo rozpatrywanie wniosków o dotacje, na które nabór ruszył w 2023 roku, trwa, a sam nowy program generuje więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Scenariuszy można nakreślić co najmniej kilka, wyciągając lekcje z przeszłości, na przykład tej zabrzańskiej.
Akt I: Co się nie udało?
Rządząca do ubiegłego roku Zjednoczona Prawica przekonywała, iż wydobycie węgla będzie trwać. „Nawet 200 lat” – ogłaszał w 2018 roku prezydent Andrzej Duda podczas 24. szczytu klimatycznego w Katowicach. – To, iż będziemy kopać do końca świata i dzień dłużej, wciąż wielu ludziom huczy w głowach – mówi Andrzej Chwiluk. Cztery lata po słynnej wypowiedzi głowy państwa podwoje Makoszowych zamknięto, bez planu na jutro.
Związkowcy przestrzegają, iż lepiej nie będzie. – Po wyborach wygranych przez koalicję 15 października 2023 roku nic się nie zmieniło. Wręcz przeciwnie, sprawa węgla ucichła, choć nowy rząd robi to samo, co poprzednicy. Tylko tamci robili to w butach gumowych i w kufajce, a ci – w pantoflach i w marynarce. Tamci cięli sierpem, ci tną skalpelem, ale efekty są tak samo bolesne – uważa Chwiluk.
Skąd ta pewność? Jego zdaniem decydenci nie mają pomysłu na to, co zrobić z terenami pokopalnianymi i związanymi z tymi miejscami ludźmi, nie marnując obu zasobów i wykorzystując je w interesie społecznym, a nie oddając w ręce nieczułych na cokolwiek inwestorów czy władzy.
– Restrukturyzację w Polsce rozumie się jak likwidację, czyli można górnikom dać odprawy, a potem sprzedać kopalnię jakimś biznesmenom, po to, by po dawnym zakładzie nie było śladu – dodaje.
A jeszcze niedawno cechownia KWK „Makoszowy” tętniła życiem – pracowniczym, ale nie tylko, bo górnictwo na Śląsku to zarówno gospodarczy fundament regionu, jak i ogromna siła kulturotwórcza, scalająca lokalną społeczność.
– Walki bokserskie to było dopiero coś – mówi Hubka, oprowadzając nas przez opustoszałą halę kopalni. Niegdyś po pracy regularnie stawiano na niej ring i organizowano sportowe pojedynki pod okiem świętej Barbary, spoglądającej ze wciąż wiszącego na ścianie obrazu. Dziś jedynym, co widzi patronka górników, jest przygnębiająca pustka.
Co się stało z ludźmi, którzy w Makoszowych mieli całe swoje życie? Co stanie się z kolejnymi, których kopalnie się zamkną?
– Ostatecznie udało nam się wywalczyć urlopy górnicze i inne zabezpieczenia, o odprawy biliśmy się w sądzie, ale nie zdołaliśmy załatwić ich „najsłabszej” grupie zawodowej w kopalni, a więc osobom pracującym na powierzchni, w tym chociażby kobietom z administracji. Oczywiście pojawiły się oferty alokacji, przekwalifikowania i tak dalej. Ale były to pomysły absurdalne, na przykład zatrudnionej tu od 20 lat w księgowości zaproponowano pracę fizyczną 40 kilometrów stąd. Jako związek staraliśmy się to łagodzić, ale tylko łagodzić. To nie były rozwiązania, które satysfakcjonowały pracowników, w dodatku nie brały pod uwagę rozwoju miasta czy regionu – mówi Chwiluk.
Jerzy Hubka mówi, iż problem z dalekowzrocznością nie pojawił się wczoraj, tylko przy poprzednich reformach. Jego żona, która odchodziła z innej kopalni w 2001 roku, dostała 44 tysiące zł brutto odprawy i miała się przebranżowić.
– Zdobyła zawód magazyniera, florystki, nauczyła się obsługi wózków widłowych. Pracy w tych obszarach nie znalazła. Wiek robił swoje. Na własną rękę nauczyła się więc języka. Dziś jest opiekunką seniorów w Niemczech – opowiada Hubka, wskazując, iż słabością kolejnych programów dla pracowników kopalń jest fakt, iż to wydmuszki, a nie realna pomoc.
To właśnie te punkty zastanawiają najbardziej, gdy czyta się projekty składane w programie Funduszu na Rzecz Sprawiedliwej Transformacji. Kto naprawdę na nich zyska? Weźmy na przykład realizowane już inne inicjatywy, jak „Wiatr – kopalnia możliwości”, które mają polegać na przejściu spod ziemi na fermy wiatrowe. Okazuje się, iż najbardziej korzystają na tym osoby, które mają już zawód elektryków i nie są górnikami. A choćby oni, gdy się wyszkolą, zwykle pracę znajdują poza granicami kraju. Poniekąd to się opłaca, ale czy faktycznie Polska chce tracić pracowników i skazywać ich na rozłąkę z rodzinami?
– Ani dziewczyna z administracji, ani pracownik powierzchni zakładu przeróbczego, ani górnik ze ściany, nie zmieszczą się w tej grupie – dopowiada Jerzy Hubka.
Słowa, iż to tak naprawdę niewielka grupa, potwierdza cytowana na portalu Zielonagospodarka.pl Alicja Chilińska-Zawadzka, dyrektorka koordynująca i współfinansująca projekt firmy EDF Renewables w Polsce: „Zainteresowanie programem jest zgodne z naszymi przewidywaniami i wierzę, iż w ciągu kilku najbliższych lat pomożemy przekwalifikować się co najmniej kilkudziesięciu pracownikom śląskich kopalń”.
Chwiluk: – Widziałem restrukturyzację w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Uczestniczyłem w spotkaniach z Arthurem Scargillem za czasów Margaret Tatcher, rozmawiałem z liderami związków zawodowych u naszego sąsiada. Powiem tak: wolałbym ten drugi scenariusz, bo to, co wydarzyło się na wyspach, gdy tamtejsi górnicy przegrali, to był przykład złej transformacji, w dodatku takiej, do której rękę przyłożyli polscy związkowcy, wyrażając zgodę na eksport węgla do Anglii.
Niemiecka restrukturyzacja w dużym skrócie polegała na tym, iż utworzono spółkę RAG AG – partnera dla Unii i Komisji Europejskiej, w którym skupiono wszystkie podmioty najważniejsze dla górnictwa, a więc zarówno kopalnie, które były w trakcie likwidacji, jak i te czynne. Proces nie był wolny od wad i błędów, jednak przygotowano przy nim program aktywizacji górników, którzy spotykali się z samorządem i pracodawcami, deklarującymi, w jakich obszarach i ilu pracowników potrzebują.
Zgłaszali się chętni. Mogli pracować czasowo i zmienić zdanie. Część alokowano ze stopniowo likwidowanych zakładów kopalń do tych, które wciąż działały. W Polsce górników zwykle po prostu się zwalnia. Niektórzy znajdują zatrudnienie tam, gdzie ich brakuje, ale można ten proces płynnie zorganizować, tłumacząc pracownikom, co ich czeka.
– W Niemczech jednym z pomysłów na to, co zrobić z pokopalnianymi terenami, było wykorzystanie szybów do odpompowywania wody i utworzenie elektrowni szczytowo-pompowych, które mogłyby powstać i u nas. Wprawdzie to nie jest inwestycja, która zwraca się od razu, tylko dopiero po 5-7 latach, ale stanowi oryginalny magazyn energii. Wiadomo, iż to wszystko trwało w Niemczech 40 lat, iż było miejsce na negocjacje z Komisją Europejską, co tylko pokazuje, iż w Polsce zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Gdy więc teraz KE pyta nas, co robimy w ramach restrukturyzacji, rządy w pośpiechu zamykają kopalnie, żeby cokolwiek mieć na papierze. Ale wszystko toczy się bez planu zagospodarowania, kończy i będzie kończyć się awanturą – dodaje Chwiluk, będący członkiem Regionalnej rady ds. Sprawiedliwej Transformacji.
Ostatnie spotkanie tego organu odbyło się pół roku przed naszą rozmową ze związkowcami.
Rada powstała jako odpowiedź na wymagania unijne, zgodnie z którymi państwa członkowskie muszą powoływać ciała niezależne i transparentne, opiniujące zachodzące procesy.
– Nam się jednak wydaje, iż możemy oszukać cały świat. Owszem, w radzie znajdują się przedstawiciele NGO-sów, związków zawodowych, pracodawców, instytucji publicznych i tak dalej. Ale trzy czwarte uczestniczących w spotkaniach rady to osoby, które przeforsowują zupełnie nieistotne w kontekście celów tego organu projekty – opowiada Chwiluk. Przykład? Poświęcają czas i pieniądze na autobusy elektryczne.
– To nie jest zła czy niepotrzebna alternatywa, ale ona doraźnie nie ma nic wspólnego z restrukturyzacją kopalni i zabezpieczeniem jej pracowników czy stworzeniem projektu napędzającego lokalną gospodarkę. Inny przykład – związek zawodowy proponuje projekt badający, jak górnik widzi swoją przyszłość. A w środku nie ma niczego na ten temat! Ładnie to wygląda na papierze, w tytule, ale w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z górnikami. Nikt tak naprawdę nie sprawdza, na ile te projekty mają jakikolwiek wpływ na rozwiązanie problemów – twierdzi nasz rozmówca, dodając, iż część zmian, które mogłyby przestawić Śląsk na nowe, zielone tory na sprawiedliwych zasadach, paradoksalnie zbywają także największe centrale związkowe. Tym ostatnim pozbywanie się pracowników górnictwa wcale nie jest na rękę, bo to oznacza utratę członków.
– A skoro tak, to osoby będące u władzy w centralach też tracą swoje wpływy. Dlatego będą bronić górnictwa w niezmienionym kształcie jak niepodległości. Bez zrozumienia, iż nie tędy droga, żaden unijny fundusz nie spełni swojego zadania – kwituje Chwiluk.
Akt II: Co się udało?
O tym, jak może wyglądać udana transformacja, można przekonać się, odwiedzając katowicki Nikiszowiec. Dzielnicę z kopalnianą przeszłością, znajdującą się pod pieczą konserwatora zabytków zabudową z początku XX wieku, w której politykę społeczną rozumie się nie poprzez doraźne, pomocowe i przy tym krótkowzroczne działania, tylko dalekosiężną strategię rozwoju. Nikiszowiec to dziś miejsce, które – zachowując pamięć o górniczej historii – jest tętniącym życiem osiedlem mieszkaniowym i turystyczno-kulturalnym kompleksem jednocześnie.
W 2014 roku powstało tu na przykład miejsce spotkań społeczności, adresowane przede wszystkim do młodych osób, czyli Centrum Zimbardo, w którym – jak czytamy na jego oficjalnej stronie – można zaangażować się „w działania na rzecz Nikiszowca oraz wolontariat poprzez udział w lokalnych wydarzeniach i inicjatywach takich jak: Jarmark na Nikiszu, Odpust u Babci Anny, Święto Sąsiada”.
To wszystko nie wydarzyłoby się bez powołania do życia Fabryki Inicjatyw Lokalnych – stowarzyszenia z 15-letnią już historią, które stoi na straży ochrony praw i interesów żyjącej tu społeczności jako koordynator współpracy organizacji pozarządowych oraz partner dla miasta Katowice.
– Zajmujemy się rewitalizacją w wymiarze przede wszystkim społecznym – mówi prezes FIL, Waldemar Jan. Co to oznacza? Nasz rozmówca odpowiada przykładem. Któregoś razu budowniczy ścieżki rowerowej w okolicach Nikiszowca wykopali ostatni słupek zabytkowej kolejki wąskotorowej i wyrzucili go na złom. Na szczęście cenny artefakt udało się odnaleźć i zachować, bo mieszkańcy zwrócili się z tym właśnie do ekipy Jana.
– Można więc powiedzieć, iż zadaniem FIL są interwencje tego typu, ale na co dzień zajmujemy się prowadzeniem Centrum Zimbardo, organizowaniem jarmarków, życia turystycznego i kulturalnego. Robimy to w sposób zrównoważony ekologicznie, ekonomicznie i społecznie, np. szkolimy mieszkańców na przewodników wycieczek po tym historycznym terenie, dbając o poszanowanie okolicznego miru. Przede wszystkim jednak od początku naszego działania zajmujemy się zmianą świadomości i myślenia, bo właśnie tym jest i powinna być transformacja – opowiada szef FIL, wskazując, iż odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat tutaj wygaszanie kopalń skończyło się rozkwitem, a nie śmiercią Nikiszowca, wcale nie jest jednoznaczna.
Na pewno okazuje się trudna do wytłumaczenia w rządzących się formalnymi ramami wnioskach o dotacje. FIL także ubiega się o wsparcie na dalszy rozwój z FST i mimo iż dla wielu decydentów Nikiszowiec stanowi modelowy przykład zmiany oparty na rozpoznaniu i słuchaniu potrzeb lokalnego organizmu społecznego, niełatwo to przełożyć na język wskaźników unijnych, często zupełnie oderwanych od realiów.
FST to zupełnie nowe narzędzie, które jednak może nie być wolne od błędów wziętych z przeszłości, jak wąskie kryteria naboru. Dawniej często bywało tak, iż dofinansowywane projekty sprowadzały się wyłącznie do problemów na rynku pracy i ludzi, którym trzeba było bezpośrednio pomóc, choć niekoniecznie mądrze i na długą metę. Wnioski – jak opowiada Jan – oceniano pod kątem tego, ilu, przynajmniej na papierze, bezrobotnych znajdzie zatrudnienie. Wszystko inne stawało się nieważne.
– Dziś nagle dostajemy szansę na duże dotacje, z którymi możesz w zasadzie zrobić wszystko, byleby na tym konkretnie terenie i z tymi konkretnie ludźmi. Obawiam się, iż to może obrodzić wieloma przestrzelonymi projektami, których autorzy liczą jedynie na łatwe pieniądze, a nie faktyczną zmianę – dodaje.
Zagrożenia związane z tym, jak adekwatnie rozumieć sprawiedliwą transformację, to – znowu – wysyp miękkich projektów, w które można wtłoczyć wszystko i nic, na przykład przekonywać Ślązaków w ramach spotkań kierowanych przez centra psychoedukacyjne do transformacji energetycznej, co w istocie może sprowadzać się do kilka wnoszącego coachingu, przeprowadzanego w dodatku z wyższościowej pozycji.
Zdaniem Jana na przekonywanie ludzi do transformacji nie trzeba wielkich pieniędzy, tylko bliskiej i mądrej komunikacji prowadzonej na co dzień, a nie od święta, opartej na rzeczywistych danych, a nie stereotypach, bo górnicy gotowi bronić własną piersią ostatniego kawałka węgla i ich rzekomo biedne żony, które nie mają perspektyw na godne życie bez pracy męża pod ziemią to – podkreśla nasz rozmówca – przeżytek.
Jan: – Istotą siły Nikiszowca i tego, iż on sobie poradził tak dobrze, była zarówno cudowna architektura, pozwalająca stworzyć tu turystyczną perełkę, jak i dziedzictwo o niematerialnym wymiarze: pamięć, duma, tożsamość, kooperacja i wspólnota. Zachowanie tego wszystkiego nie jest możliwe bez budowania relacji, a z tym nie jest w stanie poradzić sobie państwo, podmioty samorządowe, biznesowe czy unijne. I tu wchodzą organizacje pozarządowe, takie jak FIL.
Nie da się w łatwy sposób przełożyć osiągnięć Nikiszowca na dowolny inny punkt na Śląsku, ale to, czego można się na jego doświadczeniach nauczyć, to konieczność wniknięcia w tkankę lokalną i podarowanie jej sprawczości.
Wyzwaniem jest też to, jak traktować dziś Nikiszowiec i Fabrykę. Czy przez cały czas tworzyć narzędzia wyłącznie wewnętrzne, czy jednak dzielić się doświadczeniem z innymi miejscami? I czy projekt, który zakłada pracę na organizmie lokalnym, dofinansuje działania prowadzone poza Śląskiem, np. w postaci wizyt studyjnych w innych krajach? Waldemar Jan chwali sobie przede wszystkim kontakty z Hiszpanią, która z zamykaniem kopalń jest na świeżo, w przeciwieństwie do będących znacznie dalej w tym procesie Niemcami i Francją. Zaznacza jednak, iż wzajemne uczenie się jest na wagę złota.
– Oczywiście myślę z perspektywy gościa, który pracuje w Nikiszowcu, a nie w Rudzie Śląskiej i Halembie, gdzie załamanie kopalni może oznaczać tylko kryzys. Jeżdżę tam czasem na basen, mijam uliczkę pełną knajp i zakładów pogrzebowych i zastanawiam się, co zostanie po tym, jak wydobycie ustanie. Obawiam się, iż głównie zakłady. Proponuje więc inaczej zadawać pytanie o zmiany. Nie czy ludzie tego chcą, ale jak im to pomoże i czy będą mieć wpływ na proces wdrażania zmian – mówi Jan, doceniając, w jak „dobrym jest miejscu” – tam, gdzie skończyła się już produkcja górnicza, gdzie zlikwidowano niską emisję, gdzie, mimo bycia najbardziej charakterystycznym górniczym osiedlem, kominów węglowych nie ma od 20 lat, gdzie społeczność świetnie poradziła sobie z działaniami oddolnymi. Jan czuje dumę i to, iż ma wpływ na swoje otoczenie.
Jednocześnie nieprawdą byłoby stwierdzenie, iż Nikiszowcowi brakuje problemów. Jednym z nich jest przywiązanie mieszkańców do samochodów.
Kością niezgody jest też choćby tak – wydawałoby się – banalna rzecz, jak okna w mieszkaniach, bo wstawienie plastikowych w zabytkowej, chronionej przez konserwatora zabudowie, nie jest możliwe. A utrzymanie okien drewnianych okazuje się kosztowne.
– jeżeli ludzie nie będą mogli tego robić, nie będą chcieli tutaj mieszkać, więc albo idziemy na kompromis i wstawiamy plastik, który z punktu widzenia technologii tak naprawdę nie zaszkodzi obiektowi bardziej, niż dopuszczone przecież centralne ogrzewanie, albo zostajemy przy drewnie i musimy mieszkańcom dołożyć pieniądze do pokrycia tego wydatku. Innej drogi nie widzę i tak też powinniśmy myśleć o transformacji.
– I co, pozwolono na jedno lub drugie? – chcemy wiedzieć.
– Na razie nie – kwituje Waldemar Jan.
– Ale nie możemy w nieskończoność unikać tej rozmowy. Tym bardziej iż zaraz wejdzie wymuszająca głęboką modernizację energetyczną dyrektywa PPD. Bez gadania się po prostu nie da, ale na to trzeba mieć przestrzeń. Dawanie jej jest w zasadzie głównym zadaniem i mottem naszej organizacji. Chcemy, żeby ludzie się spotykali, może choćby kłócili, odbywali także te trudne rozmowy z przedstawicielami miasta czy inwestorami, w miejscu, w którym czują się bezpiecznie, a nie w gmachu biurowca czy urzędu, które z zasady są przytłaczające i na wejściu odbierają głos i poczucie sprawczości.
Akt III: Co może się udać?
„Nowa, wielka inwestycja na Śląsku! Będzie nowocześnie, ale z poszanowaniem historii” – krzyczą medialne nagłówki o projekcie powstającym w na terenie dawnej Kopalni Węgla Kamiennego Wieczorek w katowickiej dzielnicy Janów-Nikiszowiec. O co chodzi?
– Przedsięwzięcie „Dzielnica nowych technologii – Katowicki Hub gamingowo-technologiczny”, ujęte jest w Strategii Rozwoju Miasta Katowice 2030, przyjętej uchwałą NR LXV/1360/23 Rady Miasta Katowice dnia 22 czerwca 2023 roku jako przedsięwzięcie flagowe. Oznacza to, iż jest ono jednym z najważniejszych i wiodących w kontekście dalszego rozwoju miasta i przekształcania jego gospodarki – informuje nas ratusz.
Pomysł zbiera mnóstwo oficjalnych pochwał i powoli staje się ciałem, które wspomniane wyżej słowa „rozwój” oraz „innowacja” chce odmieniać przez wszystkie przypadki. W końcu nic tak nie rozpala wyobraźni o przyszłości, jak nowe technologie, IT i rynek gier. KGHT będzie zarówno rewitalizować już istniejące obiekty, jak i stworzy zupełnie nową powierzchnię, przez przedstawicieli miasta Katowice nazywaną „kubaturą o charakterze architektury współczesnej”. Ta będzie pełnić funkcje biurowe, konferencyjne, wystawienniczo-eventowe, technologiczne i usługowe w zakresie gastronomii, sportu i rekreacji.
Rozmachowi budowlanemu będzie towarzyszyć rozmach finansowy, oszacowany na 616 mln zł, z czego 309 pozyskano z Funduszu na rzecz Sprawiedliwej Transformacji. Ale to nie koniec wydatków i planów, bo na tym terenie ma zacząć działać Centrum Sprawiedliwej Transformacji o całkowitej wartości powyżej 3 mln zł
– Pamiętajmy, iż przedsięwzięcie zaprojektowano jako szersze zamierzenie, tj. „Dzielnica nowych technologii”, które z uwagi na skalę zostało podzielone na etapy i obejmuje dwie lokalizacje: Szyb Pułaski oraz Szyb Poniatowski, wraz z najbliższym otoczeniem – wyjaśnia rzeczniczka prasowa UM Katowice Sandra Hajduk.
I dodaje: – Teren Szybu „Poniatowski” po zakończonej rewitalizacji ma stanowić miejsce dla mieszkańców dzielnicy i całego miasta, jak również pracowników przyszłego Katowickiego Hubu gamingowo-technologicznego i ich rodzin. Poprzez wykorzystanie dziedzictwa poprzemysłowego i unikalnej urbanistycznie dzielnicy Nikiszowiec, teren zainwestowania winien zyskać nowe funkcje społeczno-kulturowe. Przedsięwzięcie zakłada zaadaptowanie zabytkowych obiektów industrialnych pod funkcje społeczne, kulturalne oraz warsztatowo-edukacyjne. W obrębie szybu „Poniatowski” zakłada się utworzenie wielowymiarowego Centrum Społecznościowego i Cechowni Nikiszowiec, realizujących cele i zadania wynikające ze sprawiedliwej transformacji.
Trudno nie patrzeć na HUB jak na pożądaną w ramach zmian – nomen omen – kopalnię szans. Ale jak każda wielka inwestycja, i ta nie jest wolna od ryzyka i zagrożeń, potęgowanych przez charakterystyczną dla podobnych projektów narrację niewolną od megalomanii. Odbijając się od tego, co mówili nam związkowcy i przedstawiciel sektora pozarządowego, w zachłyśnięciu wielkim potencjałem nowości i potencjału gospodarczego łatwo zapomnieć o ludziach.
Gdy pytamy miasto o partycypację społeczną, dowiadujemy się, iż mieszkańcy Katowic biorą udział w opracowywaniu strategii dotyczącej realizacji projektu, zabierając głos poprzez ankiety przeprowadzane drogą elektroniczną. Wprawdzie dostęp do internetu i kompetencji cyfrowych wydaje się dziś powszechny, ale mamy prawo zastanawiać się, czy faktycznie w omówieniu planów mieli okazję uczestniczyć wszyscy przedstawiciele lokalnej społeczności.
Ciekawym aspektem jest też to, iż na prośbę o wskazanie szans i zagrożeń płynących z utworzenia HUB-u miasto w przesłanym nam dokumencie wylicza jedynie te pierwsze. Czy to oznacza, iż mieszkańcy nie mają obaw względem rodzącej się rewolucji w ich dzielnicy?
Waldemar Jan, choć w dużej mierze podziela entuzjazm towarzyszący budowie, wskazuje, iż dla lokalsów kluczową kwestią okazuje się brak pewności, czy będą mogli dalej mieszkać w swojej ukochanej dzielnicy. A zatem czy HUB nie doprowadzi na przykład do gentryfikacji i czy da zatrudnienie.
Na pytanie o to, czy napływ kapitału, deweloperów itd., a w raz z nimi nowych, drogich osiedli i zamożnych ludzi i usług nie sprawi, iż Nikiszowiec stanie się luksusową częścią Katowic, miasto odpowiada tak:
– Przedsięwzięcie dotyczące realizacji Hubu jako całościowe założenie ma stać się impulsem rozwojowym i przykładem kompleksowego podejścia do rewitalizacji terenów poprzemysłowych. Duże znaczenie w tej strategii ma potencjał historyczny Nikiszowca, który już dziś, pomimo ograniczeń, stał się popularnym miejscem do zwiedzania, jak i zamieszkania, szczególnie wśród ludzi młodych. Prowadzone od roku 2005 procesy rewitalizacyjne w Nikiszowcu wskazują na łagodne wnikanie nowych mieszkańców w tkankę społeczną dzielnicy. Nowe inwestycje mieszkaniowe, zarówno te zrealizowane publiczne i prywatne, jak i będące w przygotowaniu, zapewniają zróżnicowanie oferty i ich dostosowanie do potrzeb.
Waldemar Jan znów wskazuje na konieczność pilnowania dialogu inwestorów i miasta z lokalną społecznością.
– HUB daje duże nadzieje, bo, po pierwsze, zachowa strukturę zabytkową kopalni, a po drugie będzie miejscem produkcyjnym i de facto ciągle przemysłowym. Kopalnia, która kiedyś była nowoczesna, wcale nie umiera, ale zmienia się w znów nowoczesną kopalnię nowych przemysłów i branż, które wyznaczają kierunek rozwoju. Pytanie tylko, czy ów rozwój będzie ludziom służył, czy przeszkadzał. Liczę, iż wrośnie w zbudowaną tu strukturę, a nie będzie ciałem obcym – konstatuje Jan.
*
Reportaż powstał dzięki wsparciu Journalismfund Europe.