Przeoczono ten moment, kiedy Polska z kraju emigracji stała się krajem masowej już imigracji
Dr hab. Paweł Kaczmarczyk – profesor Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie pracuje na Wydziale Nauk Ekonomicznych i kieruje Ośrodkiem Badań nad Migracjami. Jego zainteresowania badawcze to przede wszystkim uwarunkowania i konsekwencje migracji zarobkowych, postawy wobec imigrantów, polityki migracyjne, metodologia badań migracyjnych, ekonomia rynku pracy oraz procesy ludnościowe.
Co to znaczy, iż w Polsce obserwujemy prywatyzację migracji?
– o ile spojrzy się na doświadczenia różnych państw – europejskich i nie tylko – jeden wniosek jest oczywisty: zarządzanie migracjami jest niezwykle trudne, o ile w ogóle możliwe. Natomiast niezależnie od tego w większości państw podejmuje się pewne próby radzenia sobie z tym zjawiskiem i zarządzania nim w jakiś sposób. Tymczasem w Polsce w ostatnich latach wydarzyła się rzecz dość dziwna.
Odpuszczono to?
– W Polsce nie ma w tej chwili żadnego oficjalnego dokumentu, który porządkowałby tę sferę i w szczególności formułował politykę migracyjną. Oczywiście jakaś polityka migracyjna jest, składają się na nią akty różnych szczebli i działanie konkretnych instytucji. Natomiast nie mamy czegoś, co badacze migracji określają zwykle mianem doktryny migracyjnej. Nie zostało wyartykułowane, powiedziane ani zapisane w jasny sposób, jaki system migracyjny tak naprawdę mamy, do czego dążymy, czyli jaki chcielibyśmy mieć, i jakie cele sobie stawiamy na przyszłość.
Ale skoro to nie państwo określa doktrynę migracyjną w polskich okolicznościach, to kto?
– I to jest najważniejsze pytanie. W Polsce sferę migracji podporządkowano rynkowi pracy. Sprowadza się to do tego, iż mamy bardzo liberalne zasady, jeżeli chodzi o wjazd do kraju i podjęcie zatrudnienia. Natomiast niezwykle trudno tu pozostać na dłużej: uzyskać zezwolenie na pobyt długookresowy czy ochronę międzynarodową albo, z czasem, obywatelstwo. I te założenia przyjmujemy adekwatnie milcząco. Ciekawe, iż w zasadzie nie ma pogłębionych analiz prezentowanych przez instytucje publiczne, które pokazywałyby w sposób rzetelny i oparty na dobrych danych, dlaczego Polska potrzebuje imigrantów na rynku pracy, jakich migrantów, w jakiej perspektywie, jakie są tego konsekwencje – i pozytywne, i negatywne. Tych analiz nie ma, ale zapotrzebowanie na migrantów jak najbardziej istnieje. Bo pracodawcy ich potrzebują. Polska wydaje więc pozwolenia na pracę i zgadza się na ściąganie pracowników, również milcząco przyjmując założenie, iż oni do nas przyjadą, popracują i wyjadą. Choć dla większości powinno być oczywiste, iż nie wszyscy wyjadą.
I to jest problem?
– Problemem nie jest udział imigrantów w rynku pracy. To cecha większości państw rozwiniętych. Kwestią otwartą jest, czy dostrzegamy powiązania migracji zarobkowych z innymi wymiarami. Czy zadajemy sobie np. pytanie, jak w tak skonstruowanym, a nie do końca publicznie nazwanym reżimie migracyjnym są dzielone koszty i korzyści związane ze zjawiskami migracyjnymi. Ponieważ to, iż migracje wiążą się z kosztami i korzyściami, jest oczywiste. Równie oczywiste jest to, iż te koszty i korzyści mogą się różnie rozkładać.
Na przykład?
– Na przykład migracja do Polski po 2014 r. z państw byłego ZSRR, głównie z Ukrainy i Białorusi, miała na polski rynek pracy oraz polską gospodarkę wpływ pozytywny. Korzystają na tym nie tylko przedsiębiorstwa, ale i gospodarstwa domowe – choćby w postaci tańszych usług czy wcześniej, pośrednio, niższych kosztów budowy mieszkań. Co więcej, migranci dokładają się do budżetu państwa i systemu ubezpieczeń społecznych, płacąc podatki i składki. Dzieje się tak choćby wtedy, gdy nie są zatrudnieni legalnie, ale płacą choćby podatki pośrednie.
To wszystko korzyści. Natomiast przez długi czas mało kto myślał, co jest po stronie kosztów.
Bo ich nie zauważaliśmy?
– To, iż przeważają korzyści, przyjęliśmy jako oczywiste, bo… w istocie przez lata tak było. Badania pokazują, iż do Polski docierali głównie migranci zarobkowi, którzy płacili podatki i pracowali w większości legalnie. Za to w niewielkim stopniu korzystali ze świadczeń społecznych. Przeważały osoby w wieku produkcyjnym, pracownicy krótkookresowi albo osoby migrujące cyrkulacyjnie, bez dzieci, za to dokładające się do budżetu państwa i przyczyniające się istotnie do zwiększenia tempa wzrostu PKB. Mogliśmy żyć w przekonaniu, iż stworzyliśmy albo iż funkcjonujemy w układzie niemal idealnym. Dlatego bardzo rzadko w ogóle zadawano sobie pytania, co będzie, gdy ta struktura się zmieni.
Nie zadawano sobie tych pytań, bo dominowało przekonanie, iż my wpuszczamy tych dobrych migrantów! Tych, którzy się integrują, błyskawicznie uczą języka, nie sprawiają problemów, nie napastują kobiet w taksówkach. Społeczeństwo wierzyło, a rząd przez swoją propagandę dodatkowo podkręcał mit, iż problemy związane z migracją mogą mieć tylko inni, którzy źle to wszystko załatwili: Francuzi albo Niemcy.
– Widzę to inaczej. Temat migracji w niewielkim stopniu w ogóle był przedmiotem debaty politycznej. Politycy dyskutowali najpierw o tym, co się dzieje na południu Europy, o problemach innych krajów, potem o granicy białorusko-polskiej. A o tym, iż Polska już jest krajem, do którego migrują ludzie, i to liczniej niż kiedykolwiek, nie mówiono prawie wcale. Problemy, oczywiste dla badaczy i naukowców, takie jak nieprawidłowości przy wydawaniu wiz dla studentów, były do wczoraj kompletnie nieobecne w debacie publicznej.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 39/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. archiwum prywatne