List żelazny polskich władz wydany szefowi izraelskiego rządu wywołał histerię w lewicowych i liberalnych środowiskach. Publicyści, komentatorzy i politycy prześcigają się oskarżeniach wobec premiera Beniamina Netanjahu i stawiają go w jednym szeregu z Putinem, a choćby Hitlerem. Skąd bierze się ta eksplozja ekstremalnych emocji?
24 listopada 2024 r. Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wydał nakaz aresztowania premiera Beniamina Netanjahu. Powodem były zbrodnie wojenne, jakich izraelskie armia dopuszczała się w Strefie Gazy podczas wojskowej operacji przeciw terrorystom z organizacji Hamas. Od tego czasu formalnie rzecz biorąc szef izraelskiego rządu, powinien zostać zatrzymany w każdym kraju, który uznaje MTK, a więc także w Polsce.
Ponieważ Trybunał nie ma ani własnej policji, ani własnego wymiaru sprawiedliwości, musi polegać na działaniach państw-sygnatariuszy Statusu Rzymskiego, czyli dokumentu regulującego zasady działania tej instytucji. I tu pojawia się pierwsza poważna wątpliwość – MTK nie podlega adekwatnie żadnej kontroli. Kraje, które podpisały Status Rzymski, nie mają prawa kwestionować lub interpretować nakazów aresztowania wydanych przez ten sąd. Co więcej, sprawy sporne ma rozstrzygać sam Trybunał i od jego decyzji nie przysługuje żadne odwołanie. MTK jest więc instytucją posiadającą moc większą niż każde z państwo-sygnatariuszy. Jest jakby elementem światowego rządu.
W takich sytuacjach musi się więc pojawić pytanie o bezstronność polityczną. Kwestię tę podnosiło wielu ekspertów i prawników, zarzucając Trybunałowi dość selektywne traktowanie zbrodni wojennych. Między innymi z tego powodu MTK nie uznają Stany Zjednoczone – główny powód jest znacznie bardziej fundamentalny: brak zgody na poddanie obywateli USA obcej jurysdykcji. Amerykański parlament przyjął choćby ustawę zakazującą instytucjom tego kraju, a szczególnie wojsku, współpracy z tą instytucją. jeżeli światowe supermocarstwo nie uznaje MTK to jego prestiż i znaczenie automatycznie maleje.
I w takim kontekście należy patrzeć na nakaz aresztowania wydany wobec Beniamina Netanjahu. Izrael jest w stanie permanentnej wojny od kilkudziesięciu lat i jest otoczony państwami, które mniej lub bardziej otwarcie życzą mu śmierci. I to dosłownie. Hamas, który w październiku 2023 r. zaatakował Izrael, zabijając blisko półtora tysiąca osób i porywając ponad dwieście pięćdziesiąt, jest stroną tej wojny. Nie chodzi w niej o ustalenie warunków pokoju, ale zniszczenie państwa żydowskiego.
Dodatkowo Hamas jest nie tylko organizacją terrorystyczną, ale także mafijną, która w wyjątkowo brutalny sposób traktuje samych Palestyńczyków. Bojownicy tej organizacji porywają młode kobiety, które wpadną im w oko, wymuszają haracze, porywają dla okupu, mordują i torturują politycznych przeciwników. Odbierają rodzinom młodzieńców, by zrobić z nich męczenników.
Używanie własnej ludności cywilnej jako żywych tarcz jest więc oczywistą metodą walki, charakterystyczną dla organizacji zbrodniczych. Hamas stara się wykorzystywać zasady państwa prawa, by paraliżować działania przeciwników. Zachodnia opinia publiczna jest przecież bardzo wrażliwa na los cywilów, szczególnie dzieci i kobiet. Dodatkowo Hamas przez cały czas musi utrzymywać stan napięcia i wysoki poziom nienawiści wobec państwa Izrael. Cywilne ofiary są im potrzebne, by kolejne pokolenia Palestyńczyków wyrastały w przekonaniu, iż te dwa narody nie mogą istnieć obok siebie, iż jedyną drogą do wolności jest zniszczenie państwa żydowskiego. Bez tego ta organizacja traci sens istnienia.
Dla Hamasu dzieci, które zginęły w izraelskich bombardowaniach, są więc kosztem, jaki trzeba ponieść, by kontynuować walkę. Najgorszą perspektywą dla terrorystów jest normalizacja w Strefie Gazy, czyli podniesienie standardu życia, bezpieczeństwo i ostatecznie pokój. Jakiś rodzaj ugody – jak to się stało na przykład w Irlandii Północnej, gdzie walka bezpośrednia została zamieniona na metody polityczne – jest nie do przyjęcia. Wojna ma się toczyć, to w końcu dżihad, który nie przejmuje się ofiarami i zakłada, iż klęska prowadzi do zwycięstwa.
No i jeszcze jedno. Islamscy terroryści przyzwyczaili się, iż po udanym ataku, w którym giną niewinni cywile, zachodnie społeczeństwa wychodzą na ulice i na asfalcie kredą rysują kwiaty oraz wypisują pokojowe hasła. Tego właśnie wymaga dziś od Izraela europejska opinia publiczna.
Jednak w tamtej części świata metody walki są inne. Nie ma miejsca na okazywanie sentymentów, bo wojna nie toczy się o granice, ale na śmierć i życie. Aby sobie to uzmysłowić, należy spojrzeć na kilka liczba. Cała Strefa Gazy jest mniej więcej wielkości powiatu grodziskiego na Mazowszu. Tyle tylko, iż tam mieszka około dwóch milionów ludzi, a tutaj niecałe sto tysięcy.
W Strefie Gazy panuje więc ogromne przeludnienie, a na dodatek dwie trzecie mieszkańców to uchodźcy i potomkowie uchodźców, którzy trafili na te tereny po wojnie z 1948 roku, kiedy arabscy sąsiedzi Izraela zaatakowali z każdej strony, by zlikwidować to państwo. Znaczna część mieszkańców utrzymuje się wyłącznie z zagranicznej pomocy, co w rzeczywistości oznacza dla nich zupełny brak perspektyw na przyszłość. To z kolei powoduje frustrację i radykalizację nastrojów wśród palestyńskiej społeczności, której wstępu na własne terytorium odmawiają choćby sojusznicze państwa arabskie.
Porównując liczby ofiar oczywiście znacznie więcej zanotujemy ich po stronie palestyńskiej – źródła podają, iż jest to od trzydziestu trzech tysięcy do choćby czterdziestu pięciu. Zdecydowaną większość stanowią cywile, którzy zginęli w atakach na infrastrukturę Hamasu umieszczoną na osiedlach mieszkaniowych, pod szkołami czy szpitalami.
Nie ulega wątpliwości, iż reakcja armii izraelskiej na atak sprzed półtora roku była wyjątkowo brutalna. Według niektórych danych w tej chwili w Strefie Gazy uszkodzonych jest około sześćdziesiąt procent budynków, nie działa sieć wodna i kanalizacyjna. Warto jednak pamiętać, iż właśnie rury z tych instalacji – jakie położyło państwo izraelskie – zostały przez Hamas wyjęte z ziemi i użyte do budowy wyrzutni rakietowych, z których później ostrzeliwano żydowskie osiedla.
Bombardowanie szpitali czy szkół nigdy nie będzie mieścić się w normach prowadzenia wojny i zawsze będzie budziło sprzeciw. Trudno przechodzić nad takimi masakrami do porządku dziennego i nie szukać odpowiedzialnych. Zachodnie społeczeństwa odwykły od poczucia zagrożenia i do rangi realnego problemu urasta kwestia rzekomej dyskryminacji osób LGBTQ+. Patrząc na wojnę izraelsko-palestyńską, rzadko pamiętamy, iż ostatni politycy z obu stron, którzy dążyli do pokoju, zostali zamordowani.
Dziś z jednej strony mamy polityków izraelskich, którzy dorosłe życie rozpoczęli od służby w armii i walki z terrorystami, a z drugiej zawodowych terrorystów-mafiosów, którzy na konflikcie zarabiają miliony. Obie strony na tej wojnie budują swoją tożsamość.
Dlatego też lewica stała się tak bardzo izraelska. Jeszcze nie tak dawno mniejszość żydowska była oczkiem w głowie socjalistów w całej Europie. Pozbawieni swojego państwa i spychani na margines życia społecznego Żydzi byli naturalnym klientem partii lewicowych, które silne państwo narodowe postrzegało jako jednego z głównych wrogów. Gdy powstał Izrael i oparł swoją tożsamość na religii, narodzie i tradycji, a dbanie o interesy tego państwa stało się wspólnym celem Żydów na całym świecie, naród ten przestał być pupilem lewicy. Jego miejsce zajęli uciskani Palestyńczycy, którzy są postrzegani właśnie jako ofiary nacjonalistycznego państwa.
Między innymi dlatego zbrodnie Palestyńczyków nie wywołują w lewicowych środowiskach takiego oburzenia. Według nich słabszym wolno więcej.
I na koniec pozostaje pytanie: czy każdy z nas bezpieczniej czułby się w państwie, które jest w zdolne do zdecydowanej odpowiedzi na przemoc terrorystów, czy raczej w takim, gdzie rysuje się kwiaty na ulicach?