IJHARS, PIORIN, PIS oraz IW – to skróty nazw inspekcji kontrolujących żywność w Polsce. Samo zapamiętanie kryjących się pod nimi nazw urzędów jest skomplikowane – nie mówiąc już o tym, by wiedzieć, która za co odpowiada. Ale adekwatnie po co nam tyle urzędów zajmujących się żywnością?
W raporcie WEI „21 postulatów dla wolności rolnictwa” znalazł się postulat nr 11 dotyczący skonsolidowania struktury urzędów zajmujących się kontrolą żywności w Polsce. Zamiast obecnych czterech urzędów, tj. Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych (IJHARS), Państwowej Inspekcji Ochrony Roślin i Nasiennictwa (PIORIN), Państwowej Inspekcji Sanitarnej (PIS) oraz Inspekcji Weterynaryjnej (IW) miałby powstać jeden urząd, tzw. „superinspekcja”. Sam postulat scalenia tej struktury nie jest nowy i wykracza poza zagadnienia rolnictwa, bo dotyczy wszystkich podmiotów działających na rynku żywnościowym (w tym właśnie rolników, ale również przetwórców, hurtowników czy detalistów), których działalność pozostaje pod nadzorem państwa polskiego. Strukturę tę trudno uznać za racjonalną i efektywną, natomiast zdecydowanie łatwiej za szkodliwą dla nadzorowanych przedsiębiorców i zakładanego celu, tj. dbania o bezpieczną żywność na rynku. Dlatego w swojej petycji WEI domaga się stworzenia jednej, przejrzystej inspekcji zamiast obecnego labiryntu urzędów, który szkodzi zarówno rolnikom, jak i konsumentom.
Długie trwanie instytucji
W tym przypadku nie możemy zrzucić winy na to, iż „zła Unia” nakazała nam stworzyć tak wiele urzędów. Podstawowe dla urzędowej kontroli żywności w całej UE rozporządzenie nr 2017/625 określa zasadnicze cele i zadania dla organów mających zajmować się kontrolą żywności, natomiast samą strukturę – tj. jakie urzędy będą sprawować kontrolę i jak zostaną ustalone ich kompetencje – pozostawia swobodę decyzyjności państwom członkowskim. W różnych państwach UE najczęściej jest jedna lub dwie wyznaczone do tego celu instytucje. W Polsce jest ich cztery (a do 2020 r. było ich aż pięć).
Ogólnie struktura polskich urzędów dotyczących żywności bazuje na stanie zastanym z początków III RP i przez ostatnie ponad trzydzieści lat oparła się kilku próbom zmierzającym do jej scalenia (ostatnia w 2016 r.). W istocie naczelnym problemem paraliżującym wszystkie kompleksowe reformy jest podział kompetencji między Ministerstwo Zdrowia (Inspekcja Sanitarna) a Ministerstwo Rolnictwa (pozostałe obecne inspekcje). Nikt nie chce dopuścić do tego, aby jedna inspekcja z długimi tradycjami została wchłonięta przy okazji konsolidacji przez drugą inspekcję – również z korzeniami sięgającymi pocztów II RP. Bowiem tak się wykształciło u zarania II RP, iż ówczesny odpowiednik sanepidu, tj. Państwowy Zakład Higieny, działał pod resortem zdrowia, a Urząd Weterynaryjny pod resortem rolnictwa. Ta resortowość jak widać sprzyja długiemu trwaniu instytucji, może choćby zbyt długiemu.
Patologie systemu
Trudność sprawia sam podział kompetencji inspekcji żywnościowych. Chyba najprościej jest go pokazać na przykładach. Pierwszy z brzegu: firma produkuje mrożoną pizzę z serem i salami. Pytanie, pod jaki urząd ma podlegać: weterynarię, która zajmuje się żywnością pochodzenia zwierzęcego czy sanepid, który co do zasady zajmuje się żywnością pochodzenia niezwierzęcego? Sytuacja się komplikuje, gdy taki przedsiębiorca chce eksportować produkt poza UE, a kraj importu wymaga dodatkowych certyfikatów. jeżeli podmiot będzie pod nadzorem sanepidu, a urzędem odpowiedzialnym za wydawanie takiego dokumentu jest weterynaria, to ustalanie, na jakich zasadach można wydać dokument może zająć długie tygodnie lub choćby miesiące – i to pomimo zawartych przez inspekcje porozumień, które miały wyeliminować takie sytuacje. Czasem z tego powodu zablokowany jest eksport całej kategorii produktów na dany rynek. Kilka lat temu był problem z eksportem suplementów w kapsułkach z surowcem odzwierzęcym (np. olejem rybim) na Ukrainę. Jego produkcja podlega pod nadzór sanepidu, natomiast odpowiednie certyfikaty eksportowe wystawia weterynaria – tylko iż polska weterynaria – w odróżnieniu od wielu innych państw unijnych – nie była w stanie ustalić ze swoim ukraińskim odpowiednikiem, jaki to ma być dokument.
Praktyka bywa bardziej skomplikowana, bo urząd w mieście X wystawi dokument, a w mieście Y już nie. Różne inspekcje wymagają różnych dokumentów – nie jest to w Polsce ujednolicone. Powoduje to sytuacje, iż np. podmiot mający magazyny w trzech różnych powiatach, podlega pod trzy różne inspekcje, a każda z nich wymaga innych dokumentów. Podobnie, jeżeli przy imporcie trafi się jedna restrykcyjna inspekcja na granicy, wówczas można próbować odprawić ten sam produkt w innym miejscu (gdzie nie będzie problemów). Z kolei inspekcje z portu w Gdyni potrafią tak długo i nieprzewidywalnie prowadzić postępowania, iż wielu polskich przedsiębiorców woli – o zgrozo – odprawiać swoje towary (i płacić cła) za granicą, na przykład w Hamburgu. Na marginesie można dodać, iż najczęściej przy imporcie produkt podlega jednocześnie pod kontrolę sanepidu oraz IJHARS, natomiast w przypadku obu tych inspekcji katalogi produktów podlegających kontroli granicznej nie są takie same.
Z drugiej strony kontrole przedsiębiorców bywają fragmentaryczne i sporadyczne, co wynika m.in. z ogólnego niedofinansowania systemu. Przykładowo ponad połowa rolników w Polsce (szczególnie tych mniejszych) w całej swojej dotychczasowej działalności twierdzi, iż nie miała żadnego kontaktu z organami kontroli żywności. Dotyczy to zwłaszcza gospodarstw zajmujących się produkcją roślinną.
Struktura inspekcji a demografia
Uwzględniając wszystkie inspekcje żywnościowe (powiatowe, wojewódzkie, centralne, graniczne) mamy w Polsce ok. 850 urzędów zajmujących się żywnością. Do tego dochodzą departamenty w ministerstwach czy laboratoria urzędowe (każda inspekcja ma własną ich sieć). Daje to nam obraz dziesiątek tysięcy ludzi zatrudnionych w urzędach, które częściowo dublują swoją pracę. A tych ludzi ciągle brakuje – braki kadrowe są powszechne. Wymogi dot. inspektorów (od których wymaga się m.in. znajomości bardzo skomplikowanego prawa żywnościowego) są wysokie, natomiast wynagrodzenia – niskie.
Pytanie czy w obliczu nadchodzącej zapaści demograficznej stać nas, jako państwo, na utrzymywanie bizantyjskiej struktury urzędów żywnościowych? jeżeli argumenty za potrzebą scalania tych inspekcji wynikające z chęci systemowej racjonalizacji obecnego stanu rzeczy oraz praktyki funkcjonowania urzędów (redukcja zbędnych kosztów dla państwa, ujednolicenie interpretacji przepisów, zapewnienie bardziej efektywnego nadzoru itd.) nie są dla kogoś przekonujące, to brutalna demografia powinna ją wymusić – im szybciej tym lepiej.
Dlatego właśnie potrzebujemy zmian – i to teraz. Skoro choćby sama struktura urzędowej kontroli żywności w Polsce jest przykładem bizantyjskiego marnotrawstwa i nieefektywności, to rolnicy i przedsiębiorcy nie mogą dłużej ponosić kosztów tej biurokratycznej pańszczyzny. Podpisując naszą petycję, wysyłasz jasny sygnał: chcesz uproszczenia procedur, likwidacji zbędnych instytucji i stworzenia warunków, w których polski rolnik będzie mógł konkurować jakością i ceną, a nie walczyć z absurdami prawa. To pierwszy krok do uwolnienia polskiego rolnictwa od nadregulacji – krok, który możesz zrobić już dziś. PODPISZ NASZĄ PETYCJĘ!