Jeżeli nie kapitalizm, to co? [Okiem Liberała]

9 miesięcy temu

Jeżeli nie kapitalizm, to co? [Okiem Liberała]

Autor: FWG



Warto sięgnąć po właśnie wydaną książkę Jerzego Gwiaździńskiego „Planista”, by zrozumieć, dlaczego socjalistyczna gospodarka PRL musiała przegrać w rywalizacji z rynkowym kapitalizmem.

Kapitalizm ma na świecie miliony wrogów. Są nimi politycy i urzędnicy państwowi, którzy chcą utrzymać wpływ na procesy zachodzące w gospodarce i na podejmowane przez przedsiębiorców decyzje. Grupy interesu nieakceptujące werdyktów wolnego rynku. Związki zawodowe. Duża część intelektualistów i artystów, ekologowie, młodzi ludzie zafascynowani kontrkulturą, zwykli mieszkańcy państw biednych i bogatych, niezadowoleni ze swojej pozycji społecznej, Kościoły różnych wyznań. Krytykami kapitalizmu bywają choćby ludzie bardzo majętni, którzy swój majątek zawdzięczają właśnie kapitalizmowi, ale dostrzegają różne wady tego systemu.

Kapitalizm to system, w którym przedsiębiorstwa mają prywatnych właścicieli, swobodnie ze sobą konkurują, dążąc do osiągnięcia jak największego zysku, a w efekcie alokacja zasobów jest dokonywana przez mechanizm rynkowy – kapitał wędruje tam, gdzie jest wykorzystywany najefektywniej. o ile odrzucamy kapitalizm, musimy na jego miejsce zaproponować inny system.

Socjalistyczna wiara w centralnego planistę

Lenin, przywódca bolszewików, uważał, iż gospodarką można skutecznie zarządzać na wzór niemieckiej gospodarki wojennej. „Tak jest, ucz się od Niemca! (…) Tak się złożyło, iż właśnie Niemiec ucieleśnia sobą obecnie, obok bestialskiego imperializmu, zasadę dyscypliny, organizacji, zharmonizowanej współpracy na podstawie najnowocześniejszego przemysłu maszynowego, najściślejszej ewidencji i kontroli” – pisał w 1918 r. w eseju „O »lewicowym« dzieciństwie i drobnomieszczaństwie”. Eksperyment polegał na kierowaniu gospodarką tak, jak kieruje się firmą – dzięki planowania, ewidencji i poleceń przekazywanych z góry w dół.

W warunkach wojennych taki system się sprawdzał. Chodziło bowiem o maksymalizację produkcji tego, co jest niezbędne dla prowadzenia wojny, bez liczenia się z kosztami i rentownością. Ważna była ilość, a nie efektywność.

Centralne zarządzanie upaństwowionymi przedsiębiorstwami zastąpiło mechanizm rynkowy najpierw w ZSRR, potem w krajach, którym Sowieci swoją dominację narzucili, w tym w Polsce. Miało pewne zalety – można było gwałtownie zwiększyć produkcję zwłaszcza przemysłu ciężkiego, który był zapleczem przemysłu zbrojeniowego, ale ujawniło się znacznie więcej wad – niska jakość wytwarzanych produktów, marnotrawstwo, a przede wszystkim niska efektywność wyrażana nie tyle w pieniądzu, który dla centralnych planistów miał znaczenie drugorzędne, ile w nadmiernym zużyciu surowców, półfabrykatów i energii na jednostkę produktu końcowego.

Teoretycy ekonomii socjalizmu wierzyli, iż wykształcony i świadomy człowiek, zwłaszcza uzbrojony w maszyny liczące, może bardziej racjonalnie alokować zasoby, czyli surowce, półfabrykaty, siłę roboczą niż irracjonalny rzekomo rynek. Zarządzana przez centralnego planistę gospodarka może lepiej zaspokajać potrzeby konsumentów. Centralny planista może lepiej niż poddawany rozmaitym emocjom indywidualny człowiek określać adekwatny poziom konsumpcji rozmaitych towarów i usług. Wyższość gospodarki kierowanej przez racjonalnego planistę wyposażonego w wydajne maszyny liczące nad żywiołem rynkowym udowadniał Oskar Lange wydanym w 1937 roku eseju „On the Economic Theory of Socialism”.

Dlaczego to nie chce działać?

W PRL centralne planowanie na wzór sowiecki zostało wprowadzone w 1949 roku, gdy powstała Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego, która opracowała plan sześcioletni. Plan został rozpisany na poszczególne lata i branże, a PKPG wyznaczała poszczególnym przedsiębiorstwom, co, w jakiej ilości i w jaki sposób mają produkować. Dyrekcje były oceniane nie za rentowność ich fabryk, ale stopień wykonania planu.

Produkcja przemysłowa w latach 1950-55 rosła choćby szybciej, niż przewidywał plan sześcioletni – o 184 proc., a przemysłu ciężkiego – o blisko 200 proc. Ale produkcja rolna – tylko o 13 proc. Obniżył się i tak niski poziom życia i w marcu 1954 r. z planu wykreślonych zostało 200 pozycji i wstrzymano 470 budów obiektów przemysłowych. Władze postanowiły zwiększyć nakłady na produkcję dóbr konsumpcyjnych i budownictwo mieszkaniowe. Zaczęły też zastanawiać się nad reformą gospodarki socjalistycznej. Prace nad nią trwały praktycznie od 1955 roku do końca PRL i co kilka lat ogłaszane były „przełomowe reformy”, które nie przynosiły oczekiwanych skutków.

Lange i inni ekonomiści antyrynkowi nie rozumieli, iż w gospodarce, gdzie nie ma prywatnych przedsiębiorców, a transakcje między państwowymi podmiotami dokonywane są według sztucznie ustalanych cen, toczy się gra interesów nie mniej zażarta niż w gospodarce rynkowej. Tyle, iż jej skutki nie prowadzą do optymalnego rozdysponowania ograniczonych zasobów, ale do rozmaitych patologii. Na gruncie teorii przewidział to austriacki ekonomista Friedrich August von Hayek. W wydanej w 1937 roku pracy „Ekonomia i wiedza” pisał, iż informacje, którymi dysponują podmioty gospodarcze, czyli producenci, handlowcy i konsumenci, są po części niemożliwe do przekazania. Wiedza ta jest więc rozproszona i „uwięziona” w dysponujących nią podmiotach – dowodził. Jego zdaniem mechanizm rynkowy, choć z pozoru chaotyczny i zdecentralizowany, reaguje na tę wiedzę spontanicznie. Natomiast próba jej scalenia i scentralizowania musi prowadzić do zubożenia informacji na jej temat. A zatem gdyby choćby centralny planista dysponował nieograniczonymi możliwościami analitycznymi, to i tak nie zastąpi rynku i nie uzyska podobnej efektywności, bo informacje, które wprowadzi do maszyn liczących, będą błędne i zubożone.

Zamiast władzy rynku władza sekretarzy i inżynierów

Hayek nigdy nie badał państwowych przedsiębiorstw w krajach komunistycznych, ale intuicyjnie odkrył ich największy problem. Na każdym szczeblu zarządzania – od majstra w fabryce do ministra odpowiedzialnego za daną branżę – wszyscy podają nieprawdziwe informacje, by dobrze wypaść w oczach zwierzchników. Także osoby decydujące o inwestycjach i przydzielaniu zasobów branżom i przedsiębiorstwom kierują się nie racjonalnością ekonomiczną, ale własnymi interesami. Proces ten opisał w książce „Planista” wieloletni pracownik Komisji Planowania, Jerzy Gwiaździński, który swą karierę zakończył na stanowisku wiceprzewodniczącego Komisji. Książkę w tym roku wydał Ośrodek „Karta”.

„Każdy z nas oczekiwał w miarę upływu czasu polepszenia bytu – pisał. – Ale system po wypaleniu się powojennego zapału produkował coraz mniej, był coraz mniej efektywny. Podstawowe potrzeby, prymitywne w latach bezpośrednio po wojnie, umiał zaspokoić, nie umiał jednak zaspokoić potrzeb coraz bardziej zdywersyfikowanych”.

Autor opisuje kolejne pomysły rządzących, które zwykle rodziły się w Biurze Politycznym KC PZPR, przechodziły w dół do Komisji Planowania, która próbowała zamienić je na wytyczne, dla podmiotów gospodarczych. Budowa nowych zakładów trwała zwykle dłużej niż zakładano, a ich efektywność była niska. W celu poprawy tego stanu w 1968 roku postanowiono, iż do planów inwestycyjnych będą włączane tylko inwestycje o wysokiej efektywności. W tym celu wszystkie planowane inwestycje na lata 1971-1975 miały być podzielone na pięć grup według malejącej efektywności. Opracowano metodę mierzenia efektywności inwestycji, która oczywiście nie uwzględniała realnych cen nakładów i efektów, gdyż przy braku otoczenia rynkowego ceny były określane przez planistów, według wymyślonych algorytmów.

„Jakie było zdumienie w Komitecie Centralnym, ale i w Komisji Planowania, kiedy okazało się., iż prawie 100 proc. inwestycji znalazło się w pierwszej grupie, jako wyjątkowo efektywne” – pisze Gwiaździński i wyjaśnia, jak to się stało. Po prostu resorty gospodarcze, zjednoczenia, biura projektowe dopuszczały się fałszerstw na masową skalę, aby za wszelką cenę uzyskać środki inwestycyjne. Zawyżano ceny, jakie można było osiągnąć w eksporcie, przedstawiano nierealnie krótkie okresy budowy i dojścia zakładu produkcyjnego do pełnej zdolności produkcyjnej. Inwestycje były projektowane w taki sposób, aby wymuszać ich kontynuację. Decydentom na różnych szczeblach zarządzania chodziło o to, by centrala im przyznała niezbędne środki, gdyż zwiększało to zakres ich władzy w strukturze biurokratycznej.

Typowym przykładem były naciski ze strony wojewódzkich sekretarzy PZPR, by na ich terenie powstał nowy zakład pracy. W ekonomii rynkowej proponowaną inwestycję uzasadnia się wykazaniem, iż zwrot z kapitału będzie wyższy niż jego koszt, czyli stopa dyskontowa. W ekonomii socjalizmu, gdzie nie istnieją rzeczywiste ceny i stopy procentowe, kalkulację można dopasować do politycznych potrzeb. W takich warunkach górę nad ekonomistami biorą inżynierowie. – To się da wykonać – mówią, lekceważąc koszty i skutki ekonomiczne.

Huta Katowice wykończyła socjalistyczną gospodarkę PRL

Gwiaździński pokazuje, iż w ten sposób zrodziła się decyzja o największej inwestycji epoki gierkowskiej – Hucie Katowice. Chciało jej śląskie lobby – partyjnych sekretarzy i menedżerów przedsiębiorstw ulokowanych na Śląsku. Po dojściu do władzy Gierka przez kilka lat miało przewagę nad innymi grupami interesu w PRL. Osobą, która parła do tego ze szczególną determinacją był wicepremier, inżynier hutnictwa Franciszek Kaim.

Eksperci z Komisji Planowania krytykowali projekt budowy wielkiej huty stali, wskazując, iż skala produkcji przekroczy potrzeby kraju. Prezes Głównego Urzędu Gospodarki Wodnej pokazywał, iż zapotrzebowanie huty na wodę będzie tak ogromne, iż konieczne będą dodatkowe inwestycje, by zapewnić wodę mieszkańcom śląskich miejscowości. Minister komunikacji ostrzegał, iż ogromne przewozy do huty – surowców, a także pracowników – zdezorganizują transport. Głosy kontestatorów zostały zlekceważone, a wielu z nich straciło stanowiska.

Według Gwiaździńskiego inwestycja w Hutę Katowice przyspieszyła kryzys gospodarczy, który coraz wyraźniej rysował się w drugiej połowie lat 70.

Najważniejszą jednak przyczyną kryzysu było zaciąganie kredytów walutowych w bankach zachodnich. efekcie nastąpiło zetknięcie się gospodarki funkcjonującej w systemie nierynkowym z zasadami wolnego rynku. Według założeń kredyty miały być przeznaczane przede wszystkim na zakup technologii, maszyn i ciągów produkcyjnych, a spłacane z wytwarzanych i eksportowanych produktów. Tyle iż ich jakość była gorsza od produktów zachodnich fabryk, a w dodatku za twarde waluty pozyskane z kredytów kupowano także pasze (bo komuniści panicznie bali się wybuchu społecznego, spowodowanego brakami mięsa), towary luksusowe oraz komponenty do produkcji, a choćby surowce. Konfrontacja gospodarki socjalistycznej z kapitalistyczną okazała się dla tej pierwszej katastrofą.

Choć to historia sprzed pół wieku, warto o niej pamiętać, gdy się proponuje zastąpienie „bezdusznego” kapitalizmu przyjazną rzekomo dla człowieka gospodarką działającą bez udziału prywatnych przedsiębiorców i wolnego rynku.

Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”

Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.


Idź do oryginalnego materiału