Gerontokracja to pojęcie wywiedzione ze starożytnej Grecji. Oznaczała władzę sprawowaną przez radę starców – np. w Sparcie – tzw. gerontów. Czyli był to ustrój państwowy oparty na rządach ludzi w wieku mocno podeszłym.
W USA ma dziś miejsce podobna sytuacja, choćby w sferze czołowych pozycji amerykańskiego systemu politycznego. Joe Biden (zwany powszechnie w mediach „sleepy Joe”), aktualnie pełniący funkcję prezydenta Ameryki jako jej 46 przywódca, jest postrzegany właśnie jako synonim gerontokracji. Mający 81 lat i cierpiący na przypadłości wieku starczego daje temu liczne, i to publicznie, dowody. A to nie kojarzy gdzie i w jakim miejscu się znajduje, a to mówi publicznie o jakichś „zwidach” ze swej rodzinnej i personalnej przeszłości, a to przysypia na konferencjach, zebraniach czy partyjnych konwentyklach. Kilkakrotnie wysiadając z samolotu lub helikoptera upadł, o potykaniu się i łapaniu równowagi nie wspominając. Szczytem takich lapsusów może być spotkanie na Hawajach z mieszkańcami spalonych przez pożary miejscowości. Biden porównał ich traumę do swego doświadczenia z palącym się czajnikiem w kuchni na prywatnej hacjendzie.
Liderem republikańskiej mniejszości w Senacie USA jest rówieśnik Bidena, senator z Kentucky, Addison „Mitch” McConnelly. Wybierany do Senatu nieprzerwanie od 1984 r. W obecnej sytuacji, ostrego starcia politycznego w parlamencie USA, szefowanie mniejszości Republikanów w świetle negocjacji, uzgodnień czy mnożących się kontrowersji z rządzącymi Demokratami, a przede wszystkim w perspektywie przyszłorocznych wyborów, jest niezwykle ważne. Ale wiek ma swoje nieubłagane prawa. I obserwowane są one podobnie jak u Bidena również u senatora z Kentucky.
Otóż ten polityk w ostatnich miesiącach kilkakrotnie gościł na łamach mediów amerykańskich w kontekście specyficznych newsów i wiadomości. Ostatnio, podobnie jak miało to miejsce również w lipcu, podczas konferencji prasowej, nastąpiło wyłączenie świadomości u McConnely’ego. Obecni widzieli i słyszeli, iż senator nie bardzo wiedział, w jakiej sytuacji się znajduje. Jego asystentka próbowała ratować sytuację, ale na kilka się to zdało. Oratorem „Mitch” McConnely nigdy nie był, ale wówczas po prostu bredził od rzeczy.
W marcu McConnely upadł w hotelu doznając wstrząsu mózgu i łamiąc żebro .W tym wieku ponad 60 % ludzi ma problemy z zachwianiem równowagi, utrzymaniem odpowiedniego balansu ciała, spowodowanych zakłóceniami krążenia krwi i wahaniami ciśnienia.
Nasuwa się pytanie czy tak zaawansowana wiekiem osoba, dotknięta takimi schorzeniami i dolegliwościami zależnymi od wieku, powinna pełnić odpowiedzialne funkcje państwowe. Ten dylemat na kanwie stanu psycho-fizycznego Joe Bidena i teraz „Michta” McConnely’ego stawia się w mediach amerykańskich coraz częściej i wyraźniej.
Jednak głosy wewnątrz partii Republikańskiej, które postulują dymisję McConnely’ego z liderowania mniejszością w Senacie są kontestowane z kilku powodów. Raz, iż za nim stoi silna koteria lobbystów, „klientów” oraz podwieszonych pod niego lokalnych polityków stanowych lokujących się na zyskownych synekurach w Waszyngtonie. O sponsorach jego kampanii wyborczej nie wspominając. Dwa – chybotliwa równowaga między Demokratami a Republikanami w Senacie (różnica jednego głosu) wymaga niezwykle gibkiej, zręcznej błyskotliwej polityki, zaś dolegliwości McConnely’ego to w zasadzie mu uniemożliwiają, choć tu pojawiają się pewne problemy natury proceduralno-prawnej. A po trzecie – w Partii Republikańskiej cały czas trwa wewnętrzny konflikt pomiędzy politykami zaliczanymi do tzw. „trumpistów”, a skrzydłem tradycyjnie i na dotychczasowych zasadach pojmujących politykę wewnętrzną Ameryki. Nie na darmo McConnely’ego postrzegany jest jako zwolennik dotychczasowych układów i przenikania się polityków obu partii czyli de facto chodzi o interesy nie o medialne i retoryczne, objawiane społeczeństwu cele.
McConnely jest atakowany szczególnie przez zdecydowanych, republikańskich konserwatystów w Senacie takich jak Cyntia Lummis, Marsha Blackburn czy Bill Hagerty, a zwłaszcza przez twardą zwolenniczkę Trumpa w Izbie Reprezentantów Majorie Taylor-Greene. Padają coraz częściej wnioski, aby ustalić górną granicę kandydowania na funkcje państwowe i rządowe, podobnie jak ma to miejsce z granicą dolną. Dłuższe życie coraz większej liczby ludzi idzie jednak w parze z masowością dolegliwości wieku mocno dojrzałego. I to jest poważny problem, zwłaszcza dla polityków. I nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale tutaj, ze względu na wciąż jeszcze dominującą rolę tego państwa w świecie, ma on szczególne znaczenie.