Gdyby za każde „dlaczego tego nie zgłaszałyście?” osoby doświadczające nadużyć i przemocy w miejscu pracy dostawały 10 zł, uzbierałyby środki na stworzenie pokaźnego funduszu wsparcia dla poszkodowanych. Ale nie ma tak dobrze. Pracownicy Dwójki przekonali się, iż na zgłaszaniu można się mocno przejechać.
W 2017 roku prezes rozgłośni dowiaduje się od zespołu, iż jej dyrektorka Małgorzata Małaszko-Stasiewicz „prowadzi folwarczny styl zarządzania, stosuje mobbing, obcina honoraria tym, których nie lubi”. W efekcie szefowa postanawia podać się do dymisji.
„Wieczorem poszliśmy całą bandą do knajpy, by to uczcić. Ściskaliśmy się i krzyczeliśmy z euforii jak szaleni: «Nie ma jej! Nie ma jej!». Sukces naszego powstania dwójkowego! Ale powstanie upadło następnego dnia. Jej dymisja nie została przyjęta przez prezesa. A z ust sekretarza programu usłyszeliśmy, iż głowy nieudaczników polecą” – mówi Marcinowi Wójcikowi z „Gazety Wyborczej” jedna z zatrudnionych w rozgłośni dziennikarek.
Jesteście zaskoczone? Bo ja wcale
Przypominam sobie, iż zanim z „Newsweekiem” rozstał się z oskarżany przez podwładnych o zachowania noszące znamiona mobbingu Tomasz Lis, Ringier Axel Springer – firma, do której należy tygodnik – miała przez cztery lata ignorować otrzymywane od zespołu sygnały o nadużyciach. Tak wynika z demaskującego dziennikarza artykułu Wirtualnej Polski. Gdy do informowania o sytuacji w „Newsweeku” publicznie przyznała się Renata Kim, została zmiażdżona przez krytykę środowiska dziennikarskiego, także przez swoich kolegów i koleżanki z redakcji, którzy mieli Lisa kryć albo zwyczajnie pogrążyli się w syndromie sztokholmskim.
To jednak nie na pracowniczkach ciąży odpowiedzialność za długotrwałe utrzymywanie toksycznej atmosfery w redakcjach, ale do kadr zarządzających, które nie potrafią lub nie chcą reagować na przemoc, a choćby czują się bezkarne. Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia ze sterowanym przez władze medium publicznym, czy komercyjnym, podległym okrutnym zasadom wyznawców kościoła wolnego rynku, na górze zawsze znajdzie się ktoś, kto ratuje tyłek sprawcy.
Czasem decydują względy koleżeńskie, innym razem polityczne, ale bywa i tak, iż zwyczajnie nie działają procedury albo mobber poza tym, iż znęca się nad pracowniczkami, jest zbyt cenny dla firmy, by go zwolnić. Umie w kapitalizm, przynosi zyski i wie, jak optymalizować koszty – przede wszystkim ludzkie.
Wiele się zmienia, gdy sprawa ma wyciec lub wycieka do innych mediów. Wtedy trudniej się tłumaczyć z nicnierobienia. „Jeśli mówią, iż mamy na pokładzie pijanego kapitana, to trzeba coś zrobić, żeby jednak nie zatonąć” – zdają się myśleć prezesi mediów dbający o własny interes i wizerunek. Dlatego potrzebujemy więcej reportaży takich jak ten, który właśnie opublikowała „Wyborcza”. Dziękuję Marcinowi Wójcikowi i jego rozmówcom, którzy zdecydowali się opowiedzieć o dramacie rozgrywającym się w Dwójce.
Nie minie wraz z PiS-em
Wiem jednak, iż po przeczytaniu tego tekstu łatwo ulec pokusie upartyjnienia dramatu pracowniczek i orzec, iż dziennikarzom najgorzej pracowało się za rządów PiS-u albo tylko w państwowych mediach. Chciałabym, żeby to była prawda, bo wtedy zmiana władzy wystarczyłaby do ucywilizowania stosunków pracy w redakcjach i nie tylko tam. Z wieloma opisywanymi przez pracowniczki rozgłośni przykładami mobbingu, gaslightingu, przemocy i tak dalej mogą przecież utożsamić się przedstawiciele innych branż, gdzie Kaczyński nie ma nic do powiedzenia.
Niestety rzeczywistość w każdej z nich – a na pewno w medialnej, przy której w tym tekście pozostanę, bo ją znam najlepiej – jest odporna na apele o przyzwoite traktowanie ludzi. I nie ma najmniejszego znaczenia, kto akurat rządzi w kraju ani w jakim medium pracujesz, państwowym czy komercyjnym, które przecież tak naprawdę rzadko kiedy jest zupełnie apartyjne.
Nowy rząd, który tak ochoczo chwali się tym, iż przywrócił wolne media, jeżeli faktycznie chciałby traktować Polskie Radio i Telewizję inaczej niż poprzednicy (czyli nie jak łup polityczny), a także faktycznie rozprawić się z mobbingiem, musiałby wprowadzić rozwiązania systemowe, w których działa prewencja, edukacja, szkolenia, a przede wszystkim kontrola i pociąganie sprawców nadużyć do odpowiedzialności. Wydaje się jednak, iż to marzenie ściętej głowy, bo elity polityczne same nie znają innych metod rządzenia, niż te pańszczyźniane, a o mediach publicznych myślą wyłącznie jak o podległej im tubie propagandowej, wokół której, zresztą, odbywa się teraz żenujący cyrk.
Nie ludzie, a zasoby ludzkie
Zarówno tekst Wójcika, jak i proza dziennikarskiego życia pokazują, iż system zarządzania zasobami ludzkimi jest dokładnie taki, jak ten obrzydliwie kapitalistyczny zlepek słów: nieuznający podmiotowości pracowników i działający w pewnej – tak się składa, iż opresyjnej – strukturze. Przy czym owa struktura nie zawsze jest przemyślaną strategią i niekoniecznie wynika z faktu, iż redakcjami rządzą źli do szpiku kości ludzie.
Choć takich w tym zawodzie nie brakuje, znacznie częściej niż z pieczołowicie zaplanowanym draństwem mamy do czynienia z nieudolnym decyzyjnym i kierowniczym personelem, który rzadko kiedy został wyposażony w tzw. umiejętności miękkie czy też – jak by to powiedział jakiś spec od Human Resources – menadżerskimi.
Nawet do bólu neoliberalny „Forbes” zwraca uwagę, powołując się na badania CEO Outlook Survey firmy EY, iż polska kadra zarządzająca odstaje na tle światowym. „Autorytarne podejmowanie decyzji w firmach, poleganie na wybranych, «zaufanych» współpracownikach, a nie na całych zespołach oraz szukanie pomocy we wdrażaniu swoich działań wśród ekspertów na zewnątrz firmy – to najbardziej różni polskich prezesów od ich kolegów na świecie” – pisze na łamach magazynu Magdalena Lemańska.
Wróćmy jednak na medialne podwórko. Mówiąc wprost: wysokie stanowiska często dostają osoby, które może i znają się na swoim fachu, ale nie potrafią w relacje, nieprzemocowe rozwiązywanie konfliktów i – co może zabrzmieć paradoksalnie, skoro zajmujemy się szefami mediów – komunikację. Znamy przecież wiele przykładów redaktorów naczelnych, którzy świetnie radzą sobie indywidualnie – piszą, mówią, robią reportaże i tak dalej, ale są przy tym najgorszymi szefami, bo nikt przy objęciu kierownictwa zespołem nie przeszkolił ich z tego, jak się adekwatnie pracuje z ludźmi.
Gdy przemoc się opłaca
Wydaje się, iż najgorzej jest w miejscach, które nie mają korporacyjnej struktury, a więc nie dotknęły ich działające pod względem skuteczności – różnie, ale przynajmniej stwarzając pozory przyzwoitości – importowane z zachodu procedury. Ale to nieprawda, bo wiele do życzenia pozostawiają stosunki panujące w medialnych molochach nad Wisłą, co jest dowodem jedynie na to, iż w wolnej Polsce chętnie przejmowaliśmy zagraniczny kapitał, ale niekoniecznie kulturę pracy.
Czy to zwalnia kogokolwiek z odpowiedzialności za okropne zachowania? Bynajmniej. Czy właśnie kimś takim – poszkodowanym przez warunki systemowe – jest Małgorzata Małaszko-Stasiewicz?
Z tekstu Wójcika można wyczytać, iż z pewnością dyrektorce Dwójki brakuje stosownych narzędzi do wykonywania swoich obowiązków. Ale wiecie – nie zawsze trzeba to rozwiązywać pasywną agresją. Na pewno jednak łatwiej Małaszko-Stasiewicz byłoby poczuć, iż robi coś źle, gdyby z tego, co robi, nie czerpała benefitów. Czytamy, iż w rozgłośni panuje model działania nieznoszącej krytyki i sprzeciwu płynących ze strony podwładnych szefowej, która z zespołem porozumiewa się w sposób urągający bezpiecznym i kulturalnym zasadom współbycia. Zamiast jasnych poleceń służbowych i konstruktywnego feedbacku, jest miażdżenie pracowniczek, grymasy twarzy i gesty mogące sugerować zniecierpliwienie czy dezaprobatę, jak „podnoszenie brwi, kręcenie głową, westchnięcia, stukanie palcami o biurko”.
Decyzje przełożonej zapadają nagle i z niejasnych powodów, a dziennikarki i dziennikarzy doprowadzają do stanów, które nie pozwalają normalnie pracować i żyć. Ataki paniki i leczenie psychiatryczne to tylko nieliczne z problemów, z jakimi borykają się rozmówcy Wójcika. Część z nich dodaje, iż padli ofiarami cenzury, wytykając dyrektorce rzucanie się na szyję Kaczyńskiemu – dosłownie i w przenośni, gdy miała obcinać podejmującym niewygodne dla PiS-u tematy dziennikarzom pensje, besztać ich za to lub ingerować w tworzone treści.
W obronie Małaszko-Stasiewicz staje kilku dziennikarzy, którzy jej działania określają jako chroniące dwójkowy (i nie tylko, bo do programu dyrektorka miała ściągać osoby z Jedynki i Trójki) zespół przed „huraganem czystek pisowskich”. Biorąc pod uwagę to, iż dyrektorka rządzi drugim programem od 2007 roku, łatwiej byłoby ją po prostu nazwać koniukturalistką dopasowującą się do politycznego klimatu. A to świadczy jedynie o potrzebie, by media publiczne oddać w ręce społeczeństwa.
Inne wypowiedzi cytowane przez Wójcika mają dowodzić, iż w rozgłośni ścierają się „dwie wizje” (konserwatywna dla starych melomanów i druga, dostrzegająca zachodzącej zmiany dla młodszych hipsterów) funkcjonowania radia: „Starą tworzą ci, którzy przyszli w latach 90., nową ci, którzy dołączyli po 2007 roku, kiedy wicedyrektorką została Małaszko-Stasiewicz”. Szkoda tylko, iż w nowej – obok otwarcia na kolejne pokolenia – nie ma progresywnego spojrzenia na prawa pracownicze i relacje w redakcji. Czytam bowiem wypowiedź obrońcy metod swojej szefowej, który mówi, iż „mógłby mieć pretensje do Małaszko, iż obcina mu honoraria, iż krytykuje jego pracę, ale rozumie, bo dyrektorka musi wymagać”.
Znów na kilometr śmierdzi syndromem sztokholmskim albo przywilejem, bo trudno mi uwierzyć, iż w czasach inflacji, kryzysu mieszkaniowego i tak dalej, kogoś może nie wzruszać cięcie finansowe. Chyba iż ma mieszkanie i bardzo wysoką pensję, co – umówmy się – w sprekaryzowanej branży medialnej jest coraz rzadszym ewenementem.
Bardzo chciałabym, żeby stały się nim raczej figury szefowych i szefów terroryzujących podwładnych, ale w tej kwestii jestem raczej pesymistką. Niemniej wierzę w to, iż zmiany (choćby i ślimacze) nadejdą. Nie możemy tylko przestać o tym pisać.